Translate this blog to your language (original language - polish)

sobota, 5 listopada 2022

Autobiografia


-----CIENIE I CIERNIE-----

PROLOG.autobiografia.
Tłumy ludzi zgromadzonych na olbrzymich błoniach Jasnej Góry w Częstochowie. Na niebie łuna pomarańczowo - czerwona sunie powoli od wschodu w naszym kierunku. Znajduję się w tym tłumie nie wiem skąd i dlaczego. Następuje powszechna panika, ludzie klękają na ziemi , wyciągają ręce ku niebu i głośno się modlą wzywając Boga i Wszystkich Świętych o pomoc i wstawiennictwo.
Niebo płonie, ogarnia nas fala gorąca. Z góry z chmur zaczyna się sypać gorący popiół śmierdzący siarką. Pojawiają się znikąd zakonnicy i księża z ogromnymi krzyżami i chorągwiami kościelnymi. Zaczynają się tworzyć dwie kolumny z zatrwożonego tłumu ludzi. Na czele każdej z nich grupa duchownych śpiewająca pieśni kościelne i głośno inicjująca rozpoczęcie modlitw i pieśni przez tłumy. l Tłum rozdziela się na dwie potężne grupy spanikowanych ludzi. Obie grupy po pewnym czasie pod wpływem pieśni i modlitw powoli się uspakajają, godząc się z tragedią, która nieuchronnie zmierza w naszym kierunku. Jedna z grup kieruje się na prawo w stronę Jasnej Góry głośno śpiewając pieśni i prosząc Boga o pomoc. Ja przyłączam się, raczej zostałem wchłonięty przez tłumy do drugiej grupy prowadzonej przez duchownych zmierzających w lewo ku sunącym już wzdłuż wzgórz łuny ognia i chmury kolorowej jak tęcza pyłów. Wszechogarniająca panika przeistacza się w rezygnację i apatię. Pogodzeni z nadchodzącym końcem świata ludzie idą czwórkami w ogromnym korowodzie żywego cierpienia.
Dławię się jak wszyscy skażonym powietrzem wdychając żar do płuc. Cisza, unoszę się jak ptak w powietrzu, widzę te tłumy zdesperowane i jednocześnie pogodzone, lub krzyczące wniebogłosy.
Płynę powoli ponad nimi, widzę w oddali Jasną Górę i dalej dachy domów całe pokryte czerwonym pyłem.
Cisza wszechobecna ogarnia mnie, jestem szczęśliwy, że potrafię latać uwolniony od przyciągania ziemskiego. Widzę swoje ciało, wyciągam przed siebie dłonie, przyspieszam lot jakbym szybował ponad chmurami. Wszystko pozostaje poza mną.
Kieruję się w stronę słońca, które wyszło z za chmur i świeci radośnie. W dole daleko widzę wstęgę rzeki, lasy, łąki ale ludzi i zwierząt tam nie ma. Wszystko wygląda naturalnie lecz coś jest nie tak, ale ja już się tym nie przejmuję tylko nadal szybuję wznosząc się nad ogromnymi górami, których szczyty w chmurach pokrywają czapy białego śniegu.
Poza mną nikt ani nic się nie pojawia jakby świat nagle przestał istnieć. Wolny i lekki płynę ku horyzontowi ciekawy co za nim się kryje. Horyzont niknie nagle we mgle białej jak mleko.
Cisza, cisza, cisza................
-----------------------------------------------------------------------------------------------------
 
-----1-----autobiografia.
Przełom sierpnia i września 1971 roku zapowiadał się upalny co powodowało pewnego rodzaju rozleniwienie i poczucie stagnacji.
Bez wyraźnego euryfotyzmu i pośpiechu jak co tydzień dojechałem autobusem PKS-u z Ostrowca do Kielc. W Ostrowcu mieszkałem i pracowałem. Pracowałem od trzech lat a mieszkałem od 1965 roku.
W Kielcach kontynuowałem naukę na drugim roku w Technikum Mechaniczno Elektrycznym o kierunku samochodowym. Z dworca PKS-u do siedziby szkoły na ul. Zgoda miałem około trzech kilometrów, czyli pół godziny spacerkiem przez ulicę Sienkiewicza, park i jeszcze dwie przecznice. Oczywiście jak zwykle pierwsze kroki skierowałem ku barowi - smażalni ryb - letniemu przy skrzyżowaniu ulic Sienkiewicza i Buczka. Serwowano tu wspaniałego tłustego halibuta z frytkami, do którego zamawiałem w kuflu z grubego rżniętego szkła duże jasne tyskie. Pół kilogramową porcję halibuta i frytki kosztowały tyle co przejazd z Ostrowca do Kielc. Było warto bo czuło się niebo w gębie na samą myśl o tym daniu. Przy barze jak zwykle stał pan Stasiu, który szykował kolejnemu klientowi danie.
No niestety trzeba było odstać kilka minut w kolejce, w której stał już Kazio z Szydłowca, razem uczęszczaliśmy do technikum. Tu od dwu lat po przyjeździe do Kielc spotykaliśmy się przed szkołą.
Po odebraniu zamówionych rarytasów siedliśmy przy szerokim z litego drewna jednym z czterech barowych stołów na ławach z tego samego drewna. Powoli zajadaliśmy się wspaniałym usmażonym halibutem z frytkami popijając chłodnym piwem.
Przy sąsiednim stole siedział menel przypatrujący się nam smutnym wzrokiem pochylony przy pustym stole. Gdy zmierzaliśmy do końca posiłku podszedł do nas i zagaił czy nie poratowali byśmy go dwiema dyszkami bo od dwu dni nic nie jadł i żołądek mu się wywraca. Za tydzień jak będziemy tu przy barze to nam odda kasę. Z Kaziem popatrzyliśmy po sobie i zrobiliśmy zrzutkę po dziesięć złotych i mu daliśmy. Od razu pobiegł do baru i zamówił sobie porcję halibuta z frytkami, ale o dziwo bez dodatku w postaci tyskiego. Doszliśmy obaj do wniosku, że nie jest tak jak początkowo myśleliśmy i gość po prostu rzeczywiście był głodny. Raczej na zwrot kasy nie liczyliśmy. Może dobro wróci do nas w innej postaci.
Podnieśliśmy się i ruszyliśmy do szkoły, gość podziękował nam raz jeszcze unosząc kciuk lewej ręki do góry. Nie spiesząc się dotarliśmy do szkoły jeszcze z kilku minutowym wyprzedzeniem przed rozpoczęciem wykładów. Sesja rozpoczęła się od jedenastej i trwała do osiemnastej. Po zakończeniu wykładów udaliśmy się na kwaterę wcześniej zamówioną na ulicy Kubusia Puchatka. Prowadziła je starsza pani, matka dwu braci słynnych w tamtym okresie w województwie i kraju bokserów. Kwatera mieściła się w kamienicy przedwojennej dobrze zadbanej. Trzy pokoje przeznaczone były na kwatery gdzie w skromnie wyposażonym wnętrzu stały po sześć podwójnych /piętrowych / łóżek. Nocleg plus szklanka słodzonej herbaty kosztowała dziesięć złotych. Jedna z najtańszych kwater w okolicy. Korzystaliśmy z niej do końca nauki w technikum i potem jeszcze przez kolejne pięć lat studiów Ekonomi Przemysłowej. Rano pobudka by na dziewiąta zdążyć na wykłady, które ciągnęły się do godziny czternastej. Po wykładach na szybki tany obiad do baru szybkiej obsługi na Jagiellońską i na PKS do Ostrowca. Kolejne wykłady zaliczone już w trzecim semestrze. Decyzja o podjęciu i kontynuacji nauki w tym systemie odpowiadała mi, miałem sporo nauki. Oczywiście zawód mechanika samochodowego, który mi wypełniał część dnia łącznie z sobotami jeśli nie wyjeżdżałem na wykłady odciągał od towarzystwa, z którym się wcześniej zadawałem i robiłem różne głupoty jako nastolatek. Samozaparcie i determinacja kierowały mnie na drogę, którą chciałem kroczyć, nie na psotach i rozrabianiu jak większość kolegów, z którymi się włóczyłem po zakamarkach Ostrowca w tamtym okresie.
------------------------------------------------------------------------------------
-----2-----autobiografia.
Tak upływał czas między pracą, życiem prywatnym a szkołą. Po dwu tygodniach jak zwykle do P.K.Su. i kurs do szkoły w Kielcach. Te same czynności przed pójściem do szkoły, smażalnia, halibut, frytki, piwo tyskie. Ten sam menel przy sąsiednim stoliku. Po chwili gdy już konsumujemy swoje danie podchodzi do nas, kładzie na stoliku dwie dziesiątki koło nas z podziękowaniem. Zwracając się bezpośrednio do mnie, zagaił czy po konsumpcji zechciał bym z nim na osobności na słówko. Skończyliśmy posiłek, Kaziu odszedł na bok w oczekiwaniu na mnie. Odprowadził mnie na bok i zaproponował mi spotkanie, zapraszając na obiad na niedzielę po wykładach na Jagiellońską. Bardzo mnie to zaciekawiło skąd on wie, że po wykładach jem obiad na tej ulicy w właśnie w tym barze szybkiej obsługi. Zgodziłem się z pewnym wahaniem. Spacerek do szkoły z Kaziem, który był ciekaw naszej rozmowy. Cóż mu miałem powiedzieć jak sam nic nie wiedziałem. Jak zwykle wykłady do osiemnastej, kwatera, nocleg - rutyna. W nocy długo nie mogłem zasnąć rozmyślając co może chcieć ode mnie menel. Ranek rozwiał moje obawy, słoneczko świeciło radośnie, trele ptaków nastrajały optymizmem. Wykłady i po ich zakończeniu poszedłem sam do baru. Kaziu biegiem pognał na dworzec PKS-u. Po wejściu dostrzegłem go siedział w rogu sali przy pustym stoliku odmienionego, inaczej ubrany, nie ten sam menel, jakby czekał, że postawię mu obiad. Zobaczył mnie, podniósł się, podał mi rękę przedstawiając się, mam na imię Miecio. Poszedł do okienka i przyniósł nam dwa dania, zupę ogórkową i po dużym schabowym z ziemiankami i surówką oraz po szklance kompotu wiśniowego. Zapowiadało się ciekawie. Zagaił już podczas jedzenia. Wiesz nie chcę cię wystraszyć ale wiem o tobie wszystko, no prawie wszystko. Wiem gdzie się uczysz, pracujesz, jakie masz zainteresowania, nawyki. Trochę twojego życiorysu jak się znalazłeś i dlaczego w Ostrowcu w 1965 roku w czerwcu. Te kilka zdań spowodowało niewielki niepokój. Dlaczego zainteresowanie menela moją osobą i skąd takie informacje niby nic nie znaczące ale jednak dotyczące mojej osoby. Wkraczanie na moje osobiste terytorium drążenie moich zainteresowań i zwyczajów doprowadziło mnie do pewnego stopnia irytacji i poczucia zagrożenia. Jednocześnie ciekawość i wyobraźnia zaczęła mi podsuwać wiele scenariuszy, na które nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi.
--------------------------------------------------------------------------------------
-----3-----autobiografia.
Zainteresowany jego wywodami po zakończonym posiłku poszedłem z nim do pobliskiego parku. Słoneczko świeciło jeszcze wysokie było koło piętnastej, przebijało między gałęziami swoje promienie. Śpiew ptaków dopełniał koncertem pogodny dzień niedzielnego popołudnia. Zaczął kontynuować przerwaną w barze rozmowę. Wiesz od kilku miesięcy jak cię zobaczyłem na dworcu PKS w Kielcach zainteresowałem się twoim wyglądem i zacząłem drążyć twoją osobowość na zlecenie. Śledziłem cię gdzie chodzisz, co robisz, gdzie przebywasz. Wiem gdzie się uczysz na jakim kierunku, że nocujesz na Kubusia Puchatka na prywatnej kwaterze. Nie mogłem uwierzyć, że tyle o mnie wie. Przez tak długi okres nic nie zauważyłem, że byłem przez kogoś śledzony. Ale zwaliłem to karb młodości, pędzącego mojego trybu życia, praca, dom,szkoła i niewiele czasu na życie prywatne. Przesiedzieliśmy tak jeszcze z godzinę. Niewiele więcej się dowiedziałem. Czas szybko biegł, a ja o siedemnastej miałem autobus. Oświadczył, że jeśli będę zainteresowany kontynuowanie naszej dalszej rozmowy to spotkamy się niebawem. Miało nastąpić to za dwa tygodnie po zakończeni sesji wykładów. Umówiliśmy się na to spotkanie koło baru by wspólnie zjeść obiad i mieć czas na dalszą rozmowę. Pożegnaliśmy się ja pobiegłem na dworzec PKS-u, on poczłapał w drugą stronę parku ku ulicy Ogrodowej zmierzając w dół do ronda.
Sam zastanawiałem się co takiego się stało, że jakiś nieznajomy osobnik i do tego jeszcze menel zainteresował się moją osobą. Różne myśli atakowały mnie przez całe dwa tygodnie. Może to jakiś zbok albo przestępca, bo niedaleko kilkanaście kilometrów od Kielc w Morawicy w tym okresie działały gangi kieszonkowców. Była tam szkoła - oczywiście nielegalna - która typowała młodych ludzi na kieszonkowców i w tym kierunku ich szkoliła czerpiąc z tego pokaźne zyski. Sam byłem świadkiem kilku takich przypadków, gdzie pchający się do autobusu ludzie specjalnie byli popychani do wejścia i okradani przez kieszonkowców. Okradający następnie podawał skradziony portfel lub zegarek czekającemu obok koledze i szybko namierzał kolejną ofiarę do skubania.Sam zresztą widziałem jak moi koledzy w Ostrowcu potrafili w dni wypłat dwa razy w miesiącu oskubać pijanych robotników nad Kamienną w zaroślach gdzie tamci pili alkohol po wyjściu z Huty, na Kierkucie /cmentarzu żydowski/ czy w akacyjkach przy czerwonych blokach przy ul. Sienkiewicza, potem fanty szły do paserów na Czerwonego Krzyża, albo Denkowskiej, lub w innych miejscach, które dobrze znałem.
Natłok myśli przygasał z chwilą mijania kolejnych dni wypełnionych pracą, obowiązkami domowymi, nauką do kolejnego spotkania na wykładach. Musiałem również przygotować kolejną pracę kontrolną. 
-----------------------------------------------------------------------------------
-----wtręt 1----- Chorzele. autobiografia.
Chałupa drewniana z lat 1880 ubiegłego wieku kryta grubą warstwą strzechy słomianej. W chałupie alkierz, duża izba, mała kuchnia i sień. Tam w jednym pomieszczeniu / dużej izbie mieszkała babcia Anastazja ze swoją mamą a moją prababcią Katarzyną. W pozostałych dwu izbach mieszkała ciocia Genia z wujkiem Stasiem synem babci i dwiema córkami. Pokój sypialny ich nazywał się alkierz. W babcinej izbie była kuchenka węglowa, która jednocześnie ogrzewała piec dwustronny na dwie izby przy którym ciągle na drewnianej ławie siedziała prababcia i grzała stare kości - jak sama mawiała. W 1954 roku prababcia miała 94 lata, zmarła rok później. Babcia miała wtedy 63 lata, dziadka nie pamiętam zmarł sporo wcześniej. Babcia miała pięcioro dzieci Janinę, Helenę, Jadwigę, Czesława i Stanisława. O nich opowiem w kolejnych wtrętach. Ja mając niespełna cztery latka podbiegłem jednego razu do prababci, która założyła piękną sukienkę i zacząłem krzyczeć i płakać łapiąc ją za tę sukienkę, oddawaj mamy, oddawaj to sukienka mamy. Obie babcia i prababcia przytulając mnie rozpłakały się, bo ich córka i wnuczka a moja mama Jadwiga zmarła jak miałem półtora roczku. Skąd ta nagła pamięć o sukience mamy u takiego dziecka, mama zmarła we wrześniu 1952 roku. Widocznie coś w mojej pamięci zostało zakodowane i tam tkwiło w podświadomości. Moje wczesne dzieciństwo jeszcze wielokrotnie przewijało się we wspomnieniach. Zagubione gdzieś wracają jak bumerang przez całe życie. Mama na łożu śmierci jeszcze wołała by podali jej syneczka Januszka, tuliła mnie nie mogąc się mną nacieszyć, tak sobie potem myślałem że żegnała się w tym momencie ze mną. Przytulając mnie do swojej piersi wiedziała, że umiera. Trzymając mnie do ostatniej chwili w ramionach odeszła. Miała czterdzieści lat.
Potem kilka dni po jej śmierci mama w trumnie, a ja na rękach u ojca, który stoi koło trumny. Tego już nie pamiętam tylko jest stara fotografia, która ten fakt uwieczniła jako pamiątkę po mojej bliskiej osobie. Tak bezpowrotnie minęły moje dni beztroski i miłości zagrzebanej w zimnej mogile. Kilka kolejnych fotografii jak się urodziłem, leżę w wózeczku takim z budką w kształcie starej limuzyny, mama stoi obok. Kolejne zdjęcie ja na rękach u mamy koło drewnianego domku, który w tym czasie wynajmowali z ojcem. Obok mnie i mamy moja siostra Lucyna starsza ode mnie o 8 lat. Oczywiście późniejsze wspomnienia już z opowiadań, że miałem dwie siostry Marylkę i Fredzię, które zmarły po zatruciu mlekiem mamy z piersi gdy brała jakieś zastrzyki i zakażone mleko doprowadziło do ich śmierci. Obie leżą we wspólnej mogile na cmentarzu w Chorzelach, niedaleko grobu mamy. Jedna miała dwa, druga trzy latka zmarły w 1944 i 1945 roku. W snach często wracam do lat dzieciństwa. Potem do młodzieńczych , które spędziłem do czternastego roku życia w Chorzelach na mazurach - w pobliżu kurpiowszczyzny. Okolica znana była jako zielone kurpie. My w czasie zaborów podlegaliśmy pod zabór niemiecki a niedaleko około trzech kilometrów w miejscowości Opaleniec był zabór rosyjski. Takie były najwcześniejsze moje wspomnienia do których jeszcze będę wracał w kolejnych częściach moich opowiadań -wtrętów-.....
------------------------------------------------------------------------------------------- 
-----4-----autobiografia.
Kolokwia i takie jak zwykle kolejne obowiązki dnia codziennego zbliżały termin wyjazdu do szkoły. Początek października okazał się również pogodny jak wrzesień, może tylko z tą różnicą, że wieczory i ranki stawały się znacznie chłodniejsze.
Oczywiście pan Miecio siedział już na ławeczce przy barze smażalni ryb i konsumował halibuta z frytkami, oczywiście bez kufla piwa. Kazio ulotnił się bo go nie widziałem, musiał już być albo w ogóle nie przyjechał na wykłady. Dosiadłem się do Miecia i po zamówieniu swojego ulubionego dania w ciszy skonsumowaliśmy posiłek. Miecio podreptał ze mną w kierunku szkoły. Siedliśmy jeszcze w parku bo do rozpoczęcia wykładów miałem ponad godzinę a do szkoły miałem pięć minut drogi.
Słuchaj Antek, Janek, czy Janusz jak wolisz bo tak zwracają się do ciebie znajomi, powiedział Miecio. A na dodatek masz ksywkę Mały K..... Szok jakiego doznałem po tych słowach nie potrafiłem ukryć bo ksywki oprócz moich kilku przyjaciół nie znało. Miecio gestem ręki uspokoił mnie, daj spokój, nie irytuj się, nie chcę cię wystraszyć. Taka jest moja praca, którą kocham i wykonuję z pasją, to jest moje drugie życie. Powiem ci kilka słów o sobie byś się wyzbył lęków. Mam 38 lat, nie jestem żadnym zbokiem, a to co noszę na sobie to zwykły strój roboczy na co dzień. Podszedłem do ciebie bo pasujesz mi do mojego profilu osobowości. Twoje dosie mam opracowane w formie konspektu i jeśli się zgodzisz to przedstawię twoją kandydaturę wyżej w celu weryfikacji i oceny przydatności do współpracy. To tyle na wstępie by cię nie wystraszyć i dać ci czas na przemyślenie mojej wstępnej propozycji. Jeśli się zdecydujesz na współpracę to przy kolejnym spotkaniu za dwa tygodnie powiem ci kilka słów więcej. Stopniując dawkowanie tej wiedzy sam się przekonasz czy zechcesz podjąć dalszą część rozmowy i ewentualnej współpracy, czy zrezygnujesz wybór będzie należał do ciebie i tylko ty możesz podjąć taką decyzję. Dlatego więcej informacji w tym stadium rozmowy nie mogę ci przekazać. Dlatego nie chcę cię wtajemniczać w dalszy tok wyjaśnień by cię nie spłoszyć, albo żebyś nie podjął pochopnie nie przemyślanej dogłębnie decyzji. Więcej na razie powiedzieć ci nie mogę i nie powinienem. To do zobaczenia na kolejnym spotkaniu. 
-------------------------------------------------------------------------------------------
-----Wtręt 2-----autobiografia.
Rok 1954 ojciec zawiózł mnie rowerem do swojej siostry Geni do Brzesk 3 km od Chorzel. Ciotka miała tam duże gospodarstwo rolne, z liczną trzodą chlewną, krowami, końmi i setki drobiu. Były żniwa, sierpień, upał. Ojciec wraz z wszystkimi domownikami dorosłymi poszedł pomagać przy żniwach. Ja z siostrą cioteczną córką cioci Geni Tereską o dwa lata starszą ode mnie zostaliśmy w domu by przypilnować na kuchni gotujący się obiad dla wszystkich domowników. Ja miałem cztery a siostra sześć lat. Dom olbrzymi drewniany w którym mieszkało trzy spokrewnione ze sobą rodziny. Dom zwany czworakami z końca dziewiętnastego wieku miał na pewno ponad osiemdziesiąt lat. Podczas kolejnego podkładania patyków pod kuchnię któreś z nas zaprószyło ogień, który wypadł z paleniska na suche patyki i drewno zgromadzone na opał koło kuchni. Szybko zaczęło się to wszystko palić. Momentalnie zajęła się drewniana podłoga i meble kuchenne. Przestraszeni uciekliśmy z domu na podwórko głośno krzycząc. Zanim zbiegli się dorośli z pobliskiego pola i przyjechała niebawem straż z Chorzel potem z innych placówek Ochotniczych Straży Pożarnych nie było czego ratować. Cały dobytek ich życia znajdujący się w domu trzech rodzin spłonął w szalejącym pożarze.
Wszystkie rodziny po jakimś czasie postawiły sobie nowe budynki dwa z drewnianych Bali a jeden murowany z białej cegły z zabudowaniami gospodarczymi nowymi obok. Później gdy miałem już więcej lat co roku do czternastego roku życia co jakiś czas ojciec mnie tam zawoził gdzie przebywałem po kilkanaście dni. Ciocia z wujkiem Stasiem mieli oprócz Tereski jeszcze syna Miecia oboje starsi ode mnie o dwa i cztery lata. Ciocia Genia była bardzo pracowita doiła ręcznie kilkanaście krów dwa, trzy razy dziennie. Karmiła trzodę świń, masę drobiu kury, kaczki, gęsi. Po mleko przyjeżdżała cysterka z mleczarni z Chorzel codziennie lub dwa razy na dzień. po jakimś czasie Kupili sobie elektryczną dojarkę co ułatwiło im pracę. Mieli również taką wirówkę w tz. pustkach /puste niewykończone pomieszczenie w domu/. Wirówka była na korbę, którą kręcąc wprowadzało się w ruch obrotowy o dużej prędkości. Do środka wlewało się ok. pięciu litrów mleka z którego oddzielała się śmietana strumykiem do jednego naczynia a do drugiego mleko. Z części śmietany robiliśmy wspólnie/ ubijając ją/ w ręcznej masielnicy masło. Masło było wspaniałe na kromce razowego chleba. Chleb ciocia wyrabiała w drewnianej dzieży, która stała całą noc aż ciasto wyrosło. Potem formowane bochny chleba wędrowały do pieca chlebowego. Chleb był pieczony na cały tydzień dla całej rodziny. Ciocia sprzedawała też w Chorzelach na targu lub na zamówienia nadwyżki śmietany, sery białe, masło i produkty rolne. Krowy wypędzaliśmy skoro świt na pobliskie pastwiska/ nieużytki rolne/ wraz z kilkoma końmi spętanym potem na paśniku. Brat i siostra wskakiwali wierzchem na konie na oklep i gnaliśmy tak stado krów. Oczywiście na drogę dostawaliśmy na pierwsze śniadanie po kromce z całego bochna chleba grubo posmarowaną wspaniałym swojskim masłem. Potem na wieczór krowy i konie przyganialiśmy z powrotem do stajni i obory. Południowe dojenie ciocia wraz z synem i córką robili na pastwisku skąd brat z ciocią odnosili udojone mleko do domu w bańkach stalowych, które zatapiali na długich linach w głębokiej studni. posiłki zawsze rano składały się z dużej michy białego barszczu na zakwasie, jajka na twardo i miski kopiastej gotowanych ziemniaków. Ziemniaki był bryzgane gęstą śmietaną. Wtedy to była norma nikt się tym nie zrażał. Cioci nabierała do ust kilka razy śmietanę i bryzgała nią ziemniaki. Jedliśmy wszyscy wspólnie z tych misek swoimi łyżkami.Dziadek Hipolit zawsze trzymał zapas wędzonej, solonej grubo słoniny w swoim kuferku pod łóżkiem w kuchni gdzie sypiał. Czasami dzielił się ze mną porcją ukrojonej słoniny do kromki chleba, bardzo ją lubiłem smak pamiętam do dziś. Zapach pieczonego chleba i na święta wypieków ciast wypełniał cały dom. Do dziś pamiętam zapachy i smaki tych wspaniałości. Zapach i smaki dzieciństwa.
-------------------------------------------------------------------------------------
 
-----5-----autobiografia.
Wykłady sobotnie, nocleg, niedzielne wykłady i powrót do Ostrowca. Następne dni upływały jak zwykle na monotonii obowiązków, praca, dom ale i na przemyśleniach spotkania z człowiekiem w Kielcach. Co prawda moje zainteresowania znała niewielka grupka kolegów ze szkoły ale i przyjaciół z Ostrowca. W tym okresie interesowała mnie psychologia. Czytałem sporo Sigmunda Freuda, Carla Gustava Junga, Miltona H. Ericksona , oraz wielu innych wizjonerów tego kierunku, do których miałem dostęp w bibliotece publicznej w Ostrowcu na u. Kilińskiego. Sporo czasu wolnego poświęcałem też badaniu wyznawców wiary Jahwe, porównując ją z wiarą chrześcijańską - katolicyzmem. Kształtowałem tym swoją wiedzę i zaspakajałem zainteresowania, oczywiście w zakresie podstawowym. Za wiele nie miałem z kim na te tematy dyskutować. Natomiast ze świadkami Jahwe po kilkunastu przeprowadzonych rozmowach doszedłem do wniosku, że są jednostronni, wiedzę swoją opierają na piśmie świętym . Na moje pytania z dziedziny psychologi wiary, doktryny wyznania na podstawie przeczytanych książek nie potrafili w ogóle podjąć tematu. Stwierdzili, że inne książki ich w ogóle nie interesują i szkoda im na nie czasu. Cała prawda i tylko jedyna prawda zawarta jest w piśmie świętym i jego jasnych przekazach. Reszta to tylko proza życia okryta otuliną fałszu. Więc nasze kontakty się rozluźniły, nie zerwałem ich ale i nie zmierzałem do zacieśniania z nimi dalszych więzi.
Na kolejne spotkanie z Mieciem przygotowałem się już trochę lepiej. Zrobiłem sobie kilka notatek z pytaniami . Czego może dotyczyć moja osobowość i ewentualna moja wiedza do współpracy z nim lub nimi ?. Jakie warunki muszę spełniać by uzyskać akceptację ?. Oraz kilka innych pytań zmierzających w kierunku rozwiania moich wątpliwości. Tak przygotowany pojechałem do Kielc tym razem wcześniej już po siódmej rano trzy i pół godziny wcześniej niż zwykle wyjeżdżałem. Wysiadłem na dworcu autobusowym w Kielcach gdzie ciągle dmie wiatr jak cholera, nawiązuje do tego stare powiedzenie " dlaczego na dworcu w Kielcach tak piździ - ano dlatego, że kiedyś na tym dworcu powiesiła się jakaś czarownica z Łysej Góry i dlatego tam tak piździ". Siadłem na ławce przed dworcem, zerknąłem na przygotowane konspekty do wykładów. Przysiadła się obok nieopodal na kolejnej ławeczce dziewczyna z długim grubym warkoczem, ładna okrągła buzia, ciemne piwne oczy. Też wyjęła zeszyt i zaczęła robić w nim notatki. Od czasu do czasu zerkaliśmy na siebie. Minęło ponad pół godziny zanim pojawił się Miecio. Przyczłapał się do mojej ławki, więc dziewczyna straciła zainteresowanie moją osobą widząc koło mnie menela. Schowałem swoje notatki. Spojrzałem jeszcze raz na dziewczynę wstając z ławki. Uśmiechnąłem się do niej i ona odwzajemniła się delikatnym uśmiechem.
---------------------------------------------------------------------------------------- 
-----6-----autobiografia.59/60 r.
Ruszyłem przed siebie w wiadomym kierunku do smażalni ryb. Była jeszcze zamknięta więc ruszyliśmy w kierunku parku, Miecio poczłapał za mną. Szliśmy w milczeniu przez Sienkiewicza zbierając myśli. Ja jak ze swoimi problemami, on ze swoimi. Po wejściu do parku Miecio zaproponował byśmy kucnęli na pobliskiej ławeczce ponieważ smażalnię otwierają od 10 oo. Mieliśmy jeszcze ponad godzinę czasu na nasz ulubiony posiłek halibuta z frytkami no i oczywiście dla mnie kufel tyskiego. Miecio zagaił pierwszy rozmowę, co myślę o jego propozycji. Wyciągnąłem kartkę z pytaniami. Uśmiechnął się na ten widok - o widzę, że się przygotowałeś do rozmowy. Ale muszę cię zaskoczyć nic z tych rzeczy, to co ze sobą rozmawiamy nie możesz notować. To wszystko musisz traktować jako informacje poufne, co mówimy nie może wyjść nigdzie na zewnątrz. Zadałem mu wcześniej przygotowane pytania. Nie był zaskoczony, wręcz zadowolony, że wykazałem się inicjatywą i zainteresowaniem. Po kolei odpowiedział pobieżnie na moje pytania bez podawania szczegółów. Po pierwsze jesteś osobą inteligentną, nie jesteś narcyzem, masz wiedzę podstawową na swój wiek ponad przeciętną, ale jesteś łatwowierny i po części naiwny. Potrafisz widzieć rzeczy, których inni nie dostrzegają. To są odpowiedzi na twoje pytania. teraz kolej na mnie i udzielenie ci szczypty informacji do moich i naszych oczekiwań. W grudniu przyjedzie do Kielc mój prowadzący i chciałby się z tobą spotkać w hotelu koło dworca PKP. Na tym spotkaniu powiem ci szczerze zechce dokonać werbunku. Na podstawie wstępnych moich informacji, przesłanek dotyczących twojej osobowości, które mu przedstawiłem. jeśli wyrazisz zainteresowanie i oczywiście zgodę nakreśli ci prospekt dalszych posunięć we wspólnej współpracy. Na początku jako marchewkę zaproponuje ci wstępne wynagrodzenie na nieokreślony czas przekraczające dwukrotne twoje zarobki dotychczasowe. Potem będzie propozycja wyjazdu na szkolenie instruktażowe teoretyczne i praktyczne z zakresu naszych działań na terenie Polski a w perspektywie i za granicą. Włosy mi stanęły dęba ale starałem się to ukryć przysłaniając to pewną formą zakłopotania. Powiedziałem ci i tak dużo stwierdził Miecio, będziesz miał trochę czasu na oswojenie się, przemyśleć, zastanowić co i jak do dalszych twoich posunięć. Jutro po szkole spotkamy się jeszcze na godzinkę w jadłodajni potem w parku przekażę ci znowu kilka informacji, które po części troszkę przybliżą cię do dalekiego jeszcze celu. Stopniowanie informacji w naszym wypadku jest najlepszym sposobem na przetrawienie przez kandydata naszej propozycji. Podreptaliśmy obaj do naszego baru z parku w kierunki Sienkiewicza na naszą ulubioną porcję ryby z nutką tyskiego dla mnie. Po posiłku Miecio podreptał w stronę dworca PKP by swoją postawą lumpa oświetlić halę i podziemia i zgubić się w tłumie innych kloszardów tam koczujących. Ja natomiast w przeciwną stronę na Zgoda do przybytku wiedzy i nauki.
----------------------------------------------------------------------------------------- 
-----Wtręt 3-----autobiografia.
Czasami za wiedzą ojca nocowałem i mojej babci Anastazji/ Nastki /. Robiła mi wtedy na kolację odsmażane ziemniaki pozostałe z obiadu z przy pieczątką/przypiekane od spodu/ na patelni, na kuchni węglowej. Do tego garnuszek półlitrowy zsiadłego mleka. Na śniadanie zanim wstawałem babcia szła do piekarza otulona przed rannym chłodem dużą wełnianą chustą wielkości koca zarzuconą na głowę. Przynosiła jeszcze ciepłe pieczywo słodką bułeczkę i zwykłe chrupiące, które zjadałem z gorącym mlekiem. Na noc jak było zimno przed snem nalewała do butelki gorącą wodę, owijała ją w ręcznik i wkładała pod pierzynę jak się położę to będę mógł rozgrzać zmarznięte stopy. Mówiła, że jak stopy są rozgrzane to szybko przychodzi sen. Sypiałem na jednym z dwu drewnianych łóżek na sienniku wypchanym słomą owsianą bo była miększa od żytniej, oczywiście obleczony siennik prześcieradłem lnianym. Słomę babcia wymieniała dwa razy w roku, taki był zwyczaj. Był koniec zimy ostatnie dni lutego, miałem dziewięć lat. Rzeka Orzyc już zaczynała rozmarzać. Wspólnie z kilkoma chłopakami wzięliśmy z domów małe toporki i wyruszyliśmy nad Orzyc wyrąbywać spore kry by na nich jak na tratwach spływać w dół rzeki. Podczas jednej z takich wypraw poślizgnąłem się i wpadłem do nurtu rzeki w lodowatą wodę. Dobrze, że było to blisko brzegu. Chłopaki szybko podali mi kawał gałęzi i wyciągnęli mnie z wody na brzeg. Biegiem poleciałem do babci. Zanim dobiegłem około 2 km. byłem przemarznięty jak sopel lodu. Babcia szybko mnie rozebrała i zaczęła nacierać suchym ręcznikiem. Potem gorące mleko z miodem, czosnkiem i masłem i pod pierzynę. Ubranie rozwiesiła nad kuchnią by schło. Do wieczora ubranie wyschło i poszedłem do domu. Oczywiście lekcje nie były odrobione bo po szkole od razu poszliśmy nad rzeką. Solidna porcja lania jak zwykle za byle przewinienie. Jeśli macocha cokolwiek naskarżyła na mnie manto. W futrynie w kuchennych drzwiach na wbitym tam gwoździu wisiał solidny rzemień na takie okazje. Zawsze był widoczny i patrzył na mnie a ja na niego. Minęło kilkanaście dni od tego zdarzenia, macocha zamiatała pokój taką solidną szczotą na długim kiju. Przechodziłem wtedy, musiała być na coś zła, może na mnie, że kręcę się gdy ona musi sprzątać. Ojciec coś robił na podwórku. Zamachnęła się tą szczotą i walnęła mnie w czubek głowy. Z rozbitej głowy zaczęła lać się obficie krew. Biegiem z ojcem złapali mnie i nad miską z wodą zaczęli robić mi okłady. Miska była pełna krwi z wodą, cała twarz i włosy lepiły się od krwi. Straciłem przytomność. Ocknąłem się dopiero w nocy, leżałem w łóżku. Czaszkę rozsadzał mi potworny ból. Musiałem być kilka godzin nieprzytomny a oni nie wezwali lekarza. Łóżko stało w kuchni. Światło było zgaszone. Zacząłem się rozglądać odzyskując przytomność i świadomość tego co było. Na podłodze drewnianej koło łóżka zauważyłem leżącą postać człowieka. Postać zaczęła się poruszać jak by chciała wstać. Wystraszony zacząłem krzyczeć. Z pokoju obok przyszedł ojciec, zapalił światło. W tym momencie postać zniknęła. Powiedziałem mu, że to była moja nieżyjąca mama, czułem to podświadomie. Wyśmiał mnie i kazał iść spać. Światła już nie zgasił. Kolejny epizod. Przed pójściem do pierwszej komunii musiałem się nauczyć całego pacierza. Widocznie słabo mi to szło bo ojciec nasypał do przykrywki po butach całego grochu i musiałem na nim klęczeć aż nauczę się pacierza na pamięć. Klęcząc na tym grochu gołymi kolanami, podpierając się łokciami o krzesło, przy którym klęczałem łzy lały mi się jak ten groch pod kolanami. Klęczałem tak kilka godzin. Ten sam rodzaj kary miałem jak musiałem się uczyć wiersza na pamięć. Ciągłe lanie było prawie normą. Do tego ropiejąc, ponadrywane przez macochę uszy. Szkoła nie bardzo interesowała się takim epizodami. Oczywiście kilka razy ojciec był wzywany do szkoły w tej sprawie bo plecy i tyłek były całe w pręgach od rzemienia. Widoczne to było jak rozbieraliśmy się WF. Wzbraniałem się przed rozbieranie, wstydząc się przed kolegami i nauczycielami takiego widoku. Na rozmowach jednak się kończyło. Do czasu. Ciotka Kotowska, siostra rodzona mojej babci nie wytrzymała zaprowadziła mnie na posterunek milicji.
------------------------------------------------------------------------------------
 
-----7-----autobiografia.
Wykłady, piechotką na Kubusia Puchatka na noclegownię, kilka słów zamienione ze współlokatorami noclegu i udałem się w objęcia Morfeusza. Ranek na wykłady, południe i po wykładach około czternastej do baru na szybki obiad. Miecio już czekał na mnie odmieniony, bardziej elegancki, ale bez ekstrawagancji . Schludniejszy ubiór odmienił go znacznie na korzyść. Uśmiechnął się do mnie gdy go zlustrowałem spojrzeniem widząc moje zaskoczenie. Następne spotkanie będziemy mieli już w hotelu oświadczył na wstępie. Znikam na kilka tygodni bo robi się gorąco na dworcu. Wiesz zjawia się więcej patroli. Jesień sporo nowych twarzy koczujących się pojawiło, więc pora się ulotnić by nie potrzebie nie zwracać na siebie uwagi służb mundurowych. Mam sporo starych spraw jeszcze niepozamykanych a przybyło kilka nowych, które muszę kontynuować. Miecio wydawał mi się jakby trochę przygaszony, nieobecny chwilami. Ale wracając do ciebie i przerwanego tematu mam kilka sugestii. Oczywiście jak już wcześniej wspominałem wszystko o czym rozmawiamy pozostaje tylko między nami, żadnych wycieków, rozmów z rodziną, znajomymi. Wiesz to jest kwestia wyrobienia między nami wspólnego zaufania i zrozumienia zasad. Jeśli przekroczymy pewien próg nie będzie już go można tak łatwo odwrócić. Diabeł tkwi w szczegółach, uwikłany w wątek sam się nakręca tworząc fabułę istnienia sprawy. Myślę, że do zakończenia twojego trzeciego roku w technikum wszystko powinno się już ułożyć. W grudniu jeśli po rozmowie podpiszesz deklarację lojalności i wyrazisz zgodę na współpracę już będziesz miał pierwsze wspomniane przeze mnie pieniądze do ręki. Bądź cierpliwy a wszystko powoli się samo rozwinie i ułoży. Pogadaliśmy jeszcze trochę o wszystkim i o niczym, on pytał, ja odpowiadałem. Trochę o swoim poplątanym życiu z dzieciństwa. Jak to w wieku czternastu lat musiałem opuścić dom rodzinny. Jak byłem katowany przez własnego ojca i macochę. Mama zmarła jak miałem niecałe dwa latka. Wszystko to wpłynęło na moje szybkie dorastanie. W Ostrowcu zderzenie z nieznaną rzeczywistością. Obracając się wśród nastolatków ulicy, którzy mnie akceptowali. Wyrastającej wśród patologi społecznej, pijaństwa i ciągłych awantur w rodzinach. Ich i moim drugim domem stała się poniekąd ulica. Poznałem realia życia miasta tętniącego pracą i szybkim tempem rozbudowy infrastruktury przemysłowej, socjalnej i mieszkaniowej. Osiemdziesięciotysięczne miasto potrzebowało mieszkań, pracy ale i ognisk rozrywki w postaci hazardu, pijaństwa i rozpusty, których byłem wielokrotnie biernym świadkiem. Tylko mnie takie rzeczy nie nakręcały, miałem wyznaczony przez siebie cel, do którego starałem się zmierzać. Trochę jeszcze mu poopowiadałem, czułem w nim bratnią duszę jakbym poszukiwał opieki ojca z dzieciństwa, któremu mogłem się zwierzyć i otworzyć swoje serce. Nigdy nikomu nawet nie starałem się o tym opowiadać, a tu jakby słowa same wypływały mi z duszy. Otworzyłem się przed nim znając tylko w niewielkim zarysie co mnie czeka. Zaufanie i zrozumienie drugiej osoby wpływa na obraz, który może wpłynąć na dalsze losy. Pierwszy raz podał mi swoją rękę przytrzymując ją chwilę, spojrzał mi w oczy, nic nie powiedział, zobaczyłem w jego oczach jakby odrobinę troski. Odszedł pozostawiając mnie ze swoimi myślami.
-----------------------------------------------------------------------------------
 
-----8-----autobiografia.
Jeszcze jakiś czas zastanawiałem się nad ostatnim spotkaniem z Mieciem. Dlaczego postanowiłem się otworzyć przed człowiekiem, którego praktycznie nie znałem. Instynkt, czy potrzeba zrozumienia mojej zranionej i zagubionej w rzeczywistości osobowości dzieciństwa spowodowała te wynurzenia. Czym więcej się nad tym zastanawiałem tym bardziej byłem pogubiony. Jednocześnie zaczął mi się programować w umyśle delikatny zarys co takiego zobaczył Miecio we mnie, że postanowił właśnie mnie zaczepić i sprawdzać moje Dosie. Dlaczego przed pierwszym spotkaniem tak dużo o mnie wiedział. Musiał mieć środki i kontakty skoro w tak krótkim czasie zebrał najistotniejsze o mnie informacje i to go zainteresowało by kontynuować dalsze czynności. Jakimi kategoriami czy kryteriami musiał wykazywać kandydat w ich mniemaniu by był godny ich zainteresowania. Miałem zaledwie dwadzieścia jeden lat i praktycznie żadnego doświadczenia. Wchodziłem dopiero w dorosłe życie z bagażem swoich przeżyć. Może właśnie to było przyczyną, młodość, otwarty umysł, którym można pokierować i wiele nauczyć. Brak rutyny i obciążenia doświadczeniem być może było kolejnym elementem układanki puzzli mojego przyszłego życia. Czym więcej o tym myślałem tym bardziej zamykałem się przed otaczającą mnie codziennością. Dni mijały, praca, dom, nauka. Trochę z niecierpliwością czekałem na grudniowe spotkanie w Kielcach. Listopad 1971 roku zaczął się dla mnie niefortunnie. Minęły trzy lata mojej pracy w K.P.T.S.B. w Ostrowcu na stanowisku mechanika samochodowego. Co prawda za niewielkie pieniądze 930 zł. netto, ale zawsze dla młodego to coś. Jedenastego listopada zostałem wezwany do kadr firmy gdzie kadrowiec wręczył mi rozwiązanie umowy o pracę w trybie natychmiastowym. Komentując to wydarzenie, iż minął okres stażowy trzy lata i z uwagi na brak etatów rozwiązano ze mną tę umowę o dalszą współpracę. Natomiast prywatnie, bezczelnie mi oświadczył, iż nieformalnie z uwagi na absencją w pracy, nauka, urlopy okolicznościowe płatne, delegacje odpłatne na wyjazdy do Kielc, diety to wszystko obciąża budżet firmy i taki pracownik nie jest im potrzebny. Z dnia na dzień zostałem bez pracy. W ciągu tygodnia po rozmowach kwalifikacyjnych zdecydowałem się na sezonową pracę w Cukrowni " Częstocice" w Ostrowcu na stanowisko konserwatora silników elektrycznych napędzających wirówki cukrowe. Pensja o połowę wyższa niż w poprzedniej pracy ma rękę ponad 1600 zł. Warunki umowy opiewały do zakończenia sezony produkcji cukru, do wiosny, kwietnia, maja 1972 r. Wyrazili zgodę na kontynuowanie dalszej rozpoczętej nauki i zwroty kosztów bez żadnych problemów. System trzy zmianowy z premią 50% za nocki. Dobre i to mimo, że tylko kilka miesięcy. Byłem zadowolony, że mam pracę i stałe dochody. Wyszło jak zwykle, że moja operatywność i samodyscyplina dała korzystne efekty, to mnie zmotywowało do dalszej samokontroli nad swoim postępowaniem i zmierzaniem do obranego przeze mnie celu.
------------------------------------------------------------------------------------
-----wtręt 4-----autobiografia.
Zaprowadzono mnie z posterunku milicji w asyście ciotki Kotowskiej i milicjanta do ośrodka zdrowia gdzie lekarz zrobił badania i protokół z obdukcji ciała. Na podstawie tego i zawiadomienia ciotki oraz przesłuchań w szkole ojciec miał sprawę w sądzie powiatowym w Przasnyszu. Został po rozprawie skazany na dwa lata więzienia w zawieszeniu na pięć lat. Od tamtej pory skończyło się lanie. Ciotka została jego wrogiem numer jeden. Czasami któreś z nich mnie poszarpało ale moje męki się skończyły. Czasami ojciec zabierał mnie rowerem do lasu na grzyby gdzie zacząłem rozpoznawać gatunki jadalne i trujące. Jeździliśmy w sierpniu na orzech laskowe za dworzec kolejowy w Chorzelach około cztery kilometry. Ojciec jakby ochłonął. Zaczął suszyć zioła i suszone sprzedawał w Herbapolu obok niedaleko naszego domu w rynku. Zabierał mnie na te zbiory, poznałem wiele ziół i ich znaczenie. Miałem na palcach dłoni kilkadziesiąt kurzajek szpecących moje ręce. Kupował lapis, przypalał je rozżarzonym papierosem, nic nie pomagało. Babcia któregoś dnia widząc moje cierpienie od przypalanych rąk dała mi czarną tasiemkę. Kazała na niej zawiązać tyle supełków ile mam kurzajek i przyjść następnego dnia do niej z tą tasiemką. Tak też zrobiłem. Poleciła mi zostawić ją i przyjść następnego dnia. Gdy przyszedłem dała mi tę tasiemkę i kazała zanieść ją za Chorzele około jednego kilometra, stała tam stara figurka Matki Boskiej na rozstajach dróg, wtedy gościńca piaszczystego. Powiedziała bym położył tę tasiemkę pod kamień pod figurką i nie oglądając się za siebie przyszedł do niej. Tak też uczyniłem. Potem nawet nie wiem kiedy po kilku dniach nagle wszystkie kurzajki zniknęły. Po wielu latach dopiero dowiedziałem się od rodziny babci, że miała silne pole elektromagnetyczne, dawno uważano to za czary. Na marginesie ja też mam ten dar wielokrotnie sprawdzony jak się sam i inni przekonali. W tym okresie zainteresował się mną nauczyciel Korzeniak, który zaproponował mi, że da mi zajęcie widząc moją nadpobudliwość i przedsiębiorczość w różnych psotach. Miał bardzo dużą kolekcję znaczków, dawał mi co kilka dni kilkadziesiąt sztuk. Miałem na przerwach między lekcjami sprzedawać je dzieciakom. Kwoty były niewielkie od dziesięciu groszy do jednego złotego. Bardzo szybko wzrosło zainteresowanie tymi znaczkami. Ze zrobionego z starego zeszytu zrobiłem prowizoryczny album przyklejając paski papieru i wkładając tam te znaczki. Ruch był spory. Połowa ze sprzedaży była moja, drugą oddawałem jemu biorąc kolejną partię. Po jakimś okresie uzbierałem sto pięćdziesiąt złotych. Trzymałem te pieniądze w kredensie w kuchni w garnuszku. Wiedzieli o tym domownicy. Pieniądze nagle zniknęły. Powiedziałem o tym ojcu. Nik się nie chciał przyznać ani macocha, ani siostra Bożenka, która miała wtedy pięć lat. Ojciec zaczął szukać i znalazł te pieniądze schowane w zabawkach Bożenki. Oddał mi je ale nawet nie zwrócił jej uwagi/ ja już bym miał manto/. Zaczęła płakać, że zabrano jej pieniążki, macocha przytuliła ją i pocieszała.
Miałem już dziewięć lat jak ojciec z macochą otworzyli pod szyldem Spółdzielni Ogrodniczej w Mławie z siedzibą /biura/ w Przasnyszu sklepik z warzywami i artykułami spożywczymi we własnym domu w rynku. Sklep prowadzili kilka lat, ale już w 1959 roku jak ojciec był wzywany na rozliczenia kontrolne do biura w Przasnyszu to w tym czasie na kontrolę przyjeżdżał do nas prezes tej spółdzielni wiele razy. Za dużo widziałem i rozumiałem niektóre rzeczy. W 1960 roku urodziła się druga ich córka Krysia. Właśnie między innymi i z tego powodu w 1965 roku w czerwcu po wielu awanturach z macochą by mnie się pozbyć z domu ojciec wywiózł mnie z Chorzel do starszej o osiem lat siostry Lucyny do Ostrowca. W czasie tych wspominanych awantur między macochą i ojcem były ciche dni. Trwały nie raz od miesiąca do kilku miesięcy. W tym okresie ojciec gotował jakiś zupy dla mnie a macocha dla siebie i swoich córek. Wraz z siostrą, jej mężem Władkiem i synkiem dwu letnim zamieszkałem w lokalu socjalnym, zastępczym, jedno izbowym ze zlewem i bieżącą wodą przy ulicy Aleja 1 Maja numer 13. Budynek był stary, zawilgocony naprzeciwko Poczty Głównej w Ostrowcu. Po roku dostaliśmy mieszkanie socjalne na ulicy Szerokiej też numer 13 z tyłu Placu Wolności za trybuną. Tu mieszkaliśmy do roku 1972 do jesieni. Następnie otrzymaliśmy mieszkanie w bloku na Osiedlu Ogrody 26. Ale ja w nim już mało co mieszkałem bo po podjęciu pracy w służbach poszedłem na szkołę podoficerską. Po jej skończeniu zamieszkałem z zoną i teściową pod Hutą Starą przy ulicy Traugutta 30 koło stadionu K.S.Z.O. Ostrowiec Mieszkaliśmy tam z córką i żoną do czerwca 1977 roku. Dostaliśmy mieszkanie służbowe M-3 w bloku na Osiedlu Słonecznym, gdzie mieszkamy z małżonką nadal. Córka po wyjściu za mąż zamieszkała wraz z mężem w jego rodzinnych stronach koło Warszawy. Mają dwu wspaniałych synów. jesteśmy z małżonką z nich dumni. Mają swoje pasje, które wspieramy.
---------------------------------------------------------------------------------
-----9-----autobiografia.
Szybko zleciał listopad 1971 roku. Grudzień zaszalał śnieżycą ciągłymi opadami co doprowadziło do ogromnych zasp. Praca w cukrowni była ciekawa, szybko się nauczyłem obowiązków do mnie należących i polubiłem. Mając sporo wolnego czasu przeglądałem notatki z zajęć szkolnych i nawiązywałem kontakty z pracownikami. Stosunki ze zwierzchnikami układały się poprawnie. Z ciekawości w wolnych chwilach chodziłem na różne stanowiska produkcji cukru podpatrując jak się go wyrabia od początku aż do workowania i składowania na paletach w magazynie. Po umyciu buraki były taśmociągiem kierowane do rozdrabniania, gotowania przechodząc kolejne procesy aż do brązowej melasy, która wlewana do wirówek o olbrzymiej prędkości krystalizowała ją w brązowy cukier. Ten z kolei taśmociągiem kierowano na wirówki białe gdzie nasączony wodą z wapnem po odwirowaniu i połączeniu dawał gotowy produkt białego cukru. Pierwsze spotkanie grudniowe w szkole upłynęło spokojnie, bez żadnych spotkań. Nikt mnie nie niepokoił ani nie nagabywał. Natomiast z ciekawostek to przytoczę fakt dojazdu do Kielc. Zwykle jazda z Ostrowca trwała niespełna półtorej godziny a tym razem ponad cztery. Odległość około 60 km. autobus PKS-u pokonywał w tunelach z zasp wysokości autobusu. Co kilkaset metrów były porobione zatoczki do mijania się pojazdów. Samochodów w tym czasie było niewiele, przeważnie tylko autobusy. To była zima stulecia. Następne spotkanie na wykłady wyznaczono nam na dziewiętnastego grudnia, tuż przed świętami Bożego Narodzenia. W tym właśnie czasie spodziewałem się spotkania z Mieciem i jego przełożonym. Oczekiwałem trochę z ciekawości ale i z niepokojem. Nadszedł ten dzień, zima wcale nie zelżała. Wyjechałem przed siódmą rano, dopiero po dziesiątej byłem w Kielcach. Do wykładów miałem jeszcze cztery godziny. Na dworcu czekał na mnie już Miecio. Nie wyglądał jak poprzednio w przebraniu menela, tylko elegancki gość. Był sam. Przywitał się ze mną i zaprosił na wczesny obiad do restauracji hotelowej na przeciwko dworca PKP. Oczywiście stolik był już zarezerwowany gdzie czekał na nas jego człowiek. Pusta prawie sala, nie była to pora obiadowa a i pogoda nie była sprzyjająca, więc gości prawie wcale. Szpakowaty jegomość wstał od stolika gdy podeszliśmy z Mieciem do jego stolika. Przywitał się ze mną. Mógł mieć tak około 55 do 60 lat. Przedstawił się z imienia jako Felicjan, na wstępie zaznaczył, że to wszystko co może o sobie powiedzieć a i to nie do końca musi być prawda. Jego bezpośredniość i szczerość rozbroiła mnie dokładnie. Z wyglądu był sympatyczny i przystępny. Zagaił na wstępie czy propozycja, którą zaoferował mi Miecio została przeze mnie przemyślana. Ponieważ on ma wszystko zrelacjonowane z najdrobniejszymi szczegółami przez Miecia. Zjedliśmy obiad zamieniając zaledwie kilka zdań. Przeważnie on mówił, ja słuchałem wtrącając kilka słów w tym czasie. Zaprosił nas do pokoju hotelowego. W pokoju zastaliśmy jeszcze jednego gościa, wyglądu jego trochę się wystraszyłem. Wytatuowany, ręce, szyja, sznyty na twarzy. Okazało się, że to Bolek osobisty ochroniarz Felicjana. Chwila rozmowy przeciągnęła się do godziny trzynastej. Poinformował mnie między innymi, że w maju 1972 roku będzie zorganizowana pierwsza tura szkoleniowa w Borach Tucholskich, gdzie mają swój ośrodek.
----------------------------------------------------------------------------- 
-----10-----autobiografia.
Jako młody adept mam uczestniczyć w szkoleniach informatycznych i praktycznych. Wszystkiego dowiem się na miejscu w ośrodku szkoleniowym. Szkolenie ma potrwać dwa miesiące w tym czasie powinniśmy zrozumieć sens retorykę pracy, do której nas będą przygotowywać. Wyraziłem zgodę podpisując nie lojalkę jak to mi mówił Miecio, ale deklarację przyjęcia na szkolenie i uczestnictwo w nim. Wiedzieli oczywiście już o mojej zmianie pracy i o skutkach odejścia z poprzedniej. Nie byłem zdziwiony, przy najmniej nie musiałem im tego tłumaczyć. Zgodnie z zapowiedzią Miecia pierwszą transzę poborów wręczono mi po podpisaniu pokwitowania w wysokości 3200 zł. Wiedzieli ile dostałem w cukrowni wynagrodzenia. Zapytali się czy chcę się coś dowiedzieć więcej bo więcej szczegółów poznam dopiero na szkoleniach. Zapytałem na czym mają polegać zajęcia praktyczne, bo o informatycznych nie miałem bladego pojęcia. Po pierwsza na praktycznych będziesz poznawał techniki walki samoobrony i w nich uczestniczył. Wtapianie się w otoczenie poprzez odpowiedni kamuflaż. Sposoby poruszania się. Zwracania szczególnej uwagi na mowę ciała, spojrzeń, gestów, ruchu rąk, głowy. To są znaczące sygnały wysyłane przez człowieka, a ich poznanie i ocena pozwoli na szybką reakcję, lub podęcie właściwej decyzji. Komunikatywność, szybkie nawiązywanie kontaktów z osobami cię interesującymi, lub mogące w jakimś stopniu wpłynąć na twoją adaptację w danym środowisku w danej chwili gdzie będziesz się znajdować. Przed pożegnaniem oświadczył, że okresowo od tej chwili moim opiekunem i łącznikiem będzie nadal mój znajomy Miecio. Z nim dopiero spotkam się w ośrodku w Borach Tucholskich. Z Mieciem wyszliśmy w śnieżną zamieć. Odprowadził mnie pod budynek szkoły. jeszcze w czasie drogi trochę porozmawialiśmy. Zapytał jak mi się to wszystko podoba. Oświadczyłem, że jestem trochę zaciekawiony ale i przerażony nową sytuacją i jej konsekwencjami. Pocieszył mnie, że przechodził to samo ponad dziesięć lat temu, miał wtedy 28 lat. Ja mam dopiero 21 lat więc wcale mi się nie dziwi mojego zachowania. Pamiętaj zawsze głowa do góry, nawet jeśli masz jakiś wątpliwości nigdy nie okazuj tego po sobie. Od teraz będzie tylko lepiej, znam ciebie i twój charakter, dasz radę, jesteś bystry, umiesz logicznie myśleć. Potrafisz, lub nauczysz się w każdej sytuacji poradzić. Trochę więcej wiary w siebie, zdobędziesz wiedzę teoretyczną, informatyczną i praktyczną. Będzie z ciebie pożytek dla nas i ty będziesz zadowolony. Umysł masz młody, chłonny, otwarty, a to jest podstawa by przyswajać sobie nowe wartości i doświadczenia. Antek to życzę ci spokojnych Świąt, bo spotkamy się dopiero w połowie stycznia. Wymieniliśmy uściski dłoni, dodał mi otuchy i wlał odrobinę więcej wiary w siebie. Nie oglądając się za siebie wmieszał się w grupę studentów wychodzących z budynku i zniknął w zamieci.
----------------------------------------------------------------------------- 
-----wtręt 5----- rok 1969/70.autobiografia.
Naukę w Technikum Mechaniczno Elektrycznym na kierunku technik samochodowy rozpocząłem po zdaniu egzaminów wstępnych w czerwcu 1969 roku. Ledwo ją rozpocząłem we wrześniu już w październiku dostałem wezwanie do stawienia się na komisję wojskową. Wcześniej jak zacząłem jeździć do Kielc jeszcze na egzaminy na dworcu P.K.S. spotkałem dziewczynę, która jak ja zaczęła przyjeżdżać na egzaminy do Tech. Gastronomicznego. Miała na imię Elżbieta. Mieszkając w Zwoleniu jadąc do Kielc przejeżdżała przez Ostrowiec. Zapoznaliśmy się, fajnie nam się rozmawiało. Ona opowiadała o swoich pasjach ja o swoim życiu i zainteresowaniach. Ładna buzia, blond włosy długie zaplecione w gruby warkocz, taka była moda. Zawsze uśmiechnięta. Przypadliśmy sobie do gustu. Podróżując autobusem umówiliśmy się, że odwiedzę ją w Zwoleniu. Miałem motocykl, który ciągle naprawiałem W.S.K. 125, a on mi się psuł. Jeździłem do niej w miesiącach wakacyjnych kilka razy. Poznałem jej rodziców, którzy mnie polubili. Z jej mamą dużo rozmawiałem o sobie i o Elżbiecie. Wyjeżdżaliśmy na wycieczki do Kazimierza nad Wisłą, Puław, Lublina. Kilka razy będąc w Kazimierzu spacerowaliśmy wałem wzdłuż Wisły. Pływaliśmy statkiem po Wiśle. Zwiedzaliśmy Kazimierz, właściwie to ona mi go pokazywała bo znała go dobrze mieszkając nie daleko. Zleciały wakacje. Oczywiście pracowałem. Potem wrzesień, październik spotkania w P.K.S. w drodze do Kielc. Ona jeździła do domu w soboty i przyjeżdżała w niedzielę. Ja nocowałem w Kielcach. Powroty w niedzielę planowaliśmy razem, albo ona na mnie, albo ja na nią czekałem na dworcu. Dziewczyna była zaangażowana, ale mimo, że nam się dobrze rozmawiało i lubiłem przebywać w jej towarzystwie jakoś nic do niej nie czułem. Postanowiłem kontynuować znajomość, może to się z czasem zmieni. W ostatnich dniach października 1969 roku poczułem się źle. Tak się czułem od kilku miesięcy ale nie przywiązywałem do tego większej uwagi kładąc to na karb pracy, szkoły, pędzącego trybu życia. Ciągle mi brakowało czasu. Postanowiłem wybrać się do przychodni rejonowej. Po dotarciu do przychodni, jeszcze przed odwiedzinami u lekarza straciłem przytomność. Ocknąłem się pod monitorami w nowo wybudowanym szpitalu na oddziale chirurgi w Ostrowcu. Monitory w tamtym okresie to dużo powiedziane, podłączony do tlenu, czujniki mierzenia ciśnienia i tętna. Brzuch miałem obłożony workami jak termofory z lodem. Termofory co jakiś czas mi zmieniano w dzień i w nocy. Stwierdzono u mnie po kilku dniach i kolejnych badaniach ostre zapalenie wyrostka robaczkowego z przetoką wewnętrzną.Właśnie poprzez tę przetokę ropa gromadząca się przedostawała się do wewnątrz jamy brzusznej. Sytuacja ta trwała kilka miesięcy zalewając ją i wszystkie organy w niej całkowicie. To spowodowało ogólne osłabienie i stan podwyższonej gorączki , z którą chodziłem niczego nieświadomy. W tym czasie przywieziono dziewczynę siedemnastoletnią z Sarniej Woli z pod Słupi Nowej.Zrobiono jej operację, potem drugą i stan jej się zaczął pogarszać. Zmarła po kilku dniach. Leżałem świadom tego bo głośno się o tym mówiło na oddziale. Przychodzono mnie oglądać i przeprowadzać konsultację lekarską. Prowadzili mnie wtedy trzej lekarze Stępień lekarz wojskowy, Stankiewicz i Faliszewski. Po upływie dwu tygodni pobytu w szpitalu postanowiono zrobić mi operację. Zawieziono mnie na wózku na blok operacyjny, dostałem tzw. głupiego jasia zastrzyk zobojętniający. Przywiązano nogi i ręce do stołu operacyjnego. Założono mi na usta i nos maskę, którą zaczęto skrapiać eterem. Wyprężyło mnie strasznie, jakby miały mi się powyrywać wszystkie stawy. Rozsadzało mi płuca. Na salę pooperacyjną przywieziono mnie po sześciu godzinach operacji. Stwierdzono po otwarciu brzucha, że wszystkie organy wewnętrzne zalane ropą są zainfekowane i gniją. Pęcherz moczowy był w formie rozpadu, mocz z ropą rozlewał się po jamie brzusznej. Podano mi ponad sześć litrów krwi. Moja była skażona ropą, którą chłonęła wraz i pokarmem do obiegu. Podczas operacji lekarze i obsługa stwierdziła, że wyleciało ze mnie ponad sześć litrów płynów z ropą. Założono mi szwy, kilkanaście sączków, dreny którymi do naczyń spływała ropa z krwią i mocz. Również z tyłu miałem do jelita grubego podłączony gruby dren tzw. Douglasa, którym ściekała ropa z krwią. Zorganizowano w zakładzie gdzie pracowałem oddawanie krwi dla mnie. Organizatorem był jeden z pracowników, z którym pracowałem w kanale Tadeusz Wróblewski. Dzięki niemu zbiórka krwi przebiegła sprawnie. Mijały dni konsternacji i niepokoju.
---------------------------------------------------------------------------
 
-----wtręt 6 ----- rok 1969/70 - szpital.autobiografia.
Po kilku dniach w nocy ropa z krwią zaczęła się wylewać poprzez szwy pooperacyjne na brzuchu. Szybko w nocy zorganizowano skład lekarski i na blok operacyjny na kolejną operację, która trwała ponad cztery godziny. Czyszczenie wnętrza brzucha z kolejnej infekcji, ropy z krwią. Okazało się, że po raz kolejny pękł mi pęcherz moczowy w kilku miejscach. W tym czasie wujek mój, brat mojej zmarłej mamy mieszkający w Australii przesłał dla mnie serię zastrzyków z Angielskiego Banku Leków, jeden taki zastrzyk kosztował około 100$ amerykańskich, to tyle na tamte czasy co przeciętna miesięczna pensja. Zaczęto podczas operacji zalewać mi tymi zastrzykami wnętrze brzucha i pęcherz. Te zastrzyki były konsystencji kleju jaki stosuje się przy samochodach o nazwie hermetyk. Sytuacja z wyciekami powtarzała się jeszcze trzykrotnie, za każdym razem stosowano te zastrzyki. W sumie podczas pobytu w szpitalu upłynęło sześć miesięcy z jedną przerwą kilkudniową na Święta Bożego Narodzenia. Przeleżałem do kwietnia 1970 roku. W czasie pobytu w szpitalu i kolejnych operacji dostałem leżąc na łóżku zaniku mięśni nóg. Kości kolanowe były grubsze niż uda. Po prostu szkielet. Przenoszono mnie na kolejne sale na chirurgi w miarę poprawy. Leżąc na łóżku koło okna na trzecim piętrze obserwowałem otaczający szpital las , czubki drzew sosnowych kołysanych przez wiatr. Ustępująca zima i nadchodząca wiosna, a ja cały czas na łóżku. Leżąc, marzyłem sobie czy jeszcze będę mógł wstać i normalnie chodzić, czy wrócę do pełni sił i zdrowia,nic wielkiego ale wiara dodawała mi sił. Później gdy zacząłem się lepiej czuć przypominałem sobie, jak podczas utraty świadomości i jej odzyskiwania na szpitalnym łóżku nocami podłączony do kroplówek, sączków i drenów trzykrotnie pojawiała się pod sufitem szpitalnej sali nad moim łóżkiem ognista kula wielkości piłki. Potem po jakimś czasie wraz z nadchodzącym świtem kula tkwiąca nieruchomo, świecąca jasno błękitnym światłem poruszyła się i powoli popłynęła w kierunku zamkniętego okna. Nabierając prędkości znikała w dali nad wierzchołkami drzew sosnowych. Ta kula świecąca jaskrawo błękitnym światłem od razu skojarzyła mi się z moją zmarłą mamą, która przybyła by mnie wesprzeć lub chronić w chorobie w ten sposób dodając mi wiary i opiekując się mną. Dlatego dniami wpatrywałem się w czubki tych drzew kołyszących się na wietrze. W dniach odwiedzin przychodziła grupa znajomych. Siostra odwiedzała mnie codziennie, pracowała w szpitalu w suterenach na prasowalni. Odwiedzała mnie dwukrotnie Elżbieta zatroskana moim stanem zdrowia. Na Święta Bożego Narodzenia gdy byłem na przepustce przywiozła nam choinkę. Rozmawialiśmy dużo o jej szkole, moim stanie zdrowia. Wieczorem pojechała autobusem do domu do Zwolenia. Byłem słabiutki, nie miałem siły na spacery. Wróciłem ponownie do szpitala w styczniu. Przeszedłem jeszcze kolejne operacje związane z powikłaniami. Pęcherz jak sito otwierał się jeszcze kilka razy. Powoli stan zdrowia zaczął się stabilizować. Spacery po korytarzach. Miesięczny pobyt na oddziale rehabilitacji. W okresie mojego pobytu w szpitalu prace kontrolne i semestralne w grudniu, potem w kwietniu pisał mi kolega ze szkoły Bronek K. z Opatowa, z którym miałem dobre relacje. Bronek odwiedzał mnie kilkakrotnie w szpitalu przywożąc mi materiały ze szkoły. Informował mnie na bieżąco o sesjach i wykładach w Kielcach.
------------------------------------------------------------------------------
 -----11-----autobiografia.
Bystrość umysłu ma coś wspólnego z predyspozycją użyczoną nam przez naturę lub wykształconą na własnej egzystencji. Nie jest uwarunkowana na podstawie nauki, pochodzenie bierze się po prostu z intuicji zakodowanej w podświadomości przetrwania przekazana w genach od prawieków, albo się ją potrafi uaktywnić lub zginie w mrokach osobowości. Tak właśnie zacząłem postrzegać siebie i to mnie zaczęło motywować do dalszych działań. Umysł mój zaczął nową fazę pracy inaczej niż dotychczas bardziej racjonalniej nie egzystencjalnie. Niby podświadomie ale abstrakcyjniej z całym poczuciem kontroli. Zacząłem metodą prób i błędów eliminować swoje reakcje na zewnętrzne bodźce takie jak kontrola i analizowanie myśli, wypowiadanych słów, zachowanie się w otoczeniu. Być obecnym, jednocześnie kontrolować słowa innych wyciągając jednocześnie z tego istotne dla siebie wnioski. Zagubiona osobowość zawsze wraca w mroczniach, mimo iż znając ją z autopsji nie chciałem z nią walczyć, ale przekuć z fazy refleksji na konkretne czyny. Miała stanowić dla mnie tajną broń, na której wielu się potknęło i poległo w alkoholu, narkotykach by zejść na margines egzystencji. Siła mojej woli zaczęła się budzić do życia. Głęboka wiara, że móc to chcieć przenikła do mojego umysłu, jakby wzięła się znikąd. Czas mijał zaczął się nowy 1972 rok. Styczeń, oczekiwanie na kolejne spotkania z Mieciem zaczęło mnie gnębić zaciekawieniem i niepokojem. Jednocześnie nie zaniedbywaniem obowiązków związanych z wykładami i dalszą nauką. Kolejna przypadłość, a może cecha ujawnienia w sobie introwertyka sprawiła we mnie nagle jakby objawienie mnie ale w innej osobowości. Coś co nie potrafimy określić i musimy się z tymi zmierzyć by było akceptowalne. Zima nie chciała odpuścić, nawet nie zamierzała. Może to i piękne aczkolwiek w pewnym zakresie uciążliwe w codzienności obowiązków i normalnego życia. Połowa stycznia zbliżała się nieubłaganie, na którą czekałem z pewną dozą niecierpliwości i zaciekawienia. Co przyniosą kolejne fazy naszych spotkań. Trochę byłem rozczarowany, spotkanie z Mieciem praktycznie nic nowego nie wniosło poza luźną rozmową i kilkoma wtrętami z jego strony dotyczącymi zauważalnych przez niego zmian w moim zachowaniu. Nie byłem do końca przekonany, czy mówi to by mnie uspokoić, czy rzeczywiście , aż tak bardzo moja nie do końca udolnie ukrywana ciekawość była widoczna. Chęć jej zaspokojenia kolejnymi pytaniami tak go zaintrygowała. Potwierdził tylko, że góra w stosunku do mnie ma dalsze plany, ale to po skończeniu technikum. Na kolejnym spotkaniu miał dostarczyć mi kasę, podsunąć mi kilka propozycji czytelniczych związanych pośrednio z moimi zainteresowaniami. Jednocześnie powiązanymi z moimi nadchodzącymi zmianami w moim dotychczasowym życiu. Analizowaniem popełnianych próbach i błędach popełnianych najczęściej przy wykonywaniu podstawowych czynności, zachowań manualnych i reakcji na bodźce zewnętrze. Faza ryzyka istnieje zawsze ale jego minimalizowanie trzeba samemu doskonalić. Poczytasz to wnioski będą nasuwać ci się same w miarę zagłębiania się w tajniki informatyczne. Takie enigmatyczne podsunięte przez niego strzępy informacji miały mnie doprowadzić w powolnym rytmie do zbliżającego się celu.
-------------------------------------------------------------------------
----- 11 a-----czerwiec 1972 r.autobiografia.
Biegnę ścieżkami pomiędzy polami, niby lato, ale wszystko pokryte szarością. W oddali przejeżdżające auta osobowe, ciężarowe i autobusy, ale gdy zbliżam się do drogi ona gdzieś zanika. Plączę się w jakichś zaroślach, które nie chcą mnie puścić. Wchodzę między zabudowania miasteczka, gwar, bieganina, sporo ludzi, miejscowy targ. Nie wiem gdzie jestem, ludzie niby znajomi częściowo, ale co do okolicy nie mam najmniejszego pojęcia gdzie się znajduję. Pytam miejscowego handlarza siedzącego przy swoim kramie, co to za miejscowość. Spogląda na mnie zaskoczony moim pytaniem jak bym spadł z księżyca. Widząc moje zaniepokojenie oświadcza, że to przecież jest Przemyśl,miasto sąsiadujące z granicą z Ukrainą. Jakiś podręczny bagaż w postaci reklamówki sieciowej z biedronki, kilka drobiazgów, bułki, napój. Niepokój mój jak się pojawił tak szybko zniknął. Pełna akceptacja z otoczeniem w jednej chwili. Barman ze straganu krzyczy , kisiel po 3.20 zł. za sztukę, parówki na gorąco, świeże bułeczki po piątaku. Zlewa się to wszystko w jeden bełkot, już nie słyszę głosów i zamętu targowego. Zagubiony ale świadomie staram się w smugach totalnego zagrożenia lub niepewności zachować maksimum spokoju wewnętrznego. Znajomy tunel przejście podziemne dworca na perony, kilka twarzy, jestem wśród swoich, nic złego już nie może się stać. Witryny zamkniętych sklepików podziemia dworcowego. Chwila konsternacji, gdzie i co się znowu dzieje. Siedzę na ławeczce wewnątrz dworca PKS-u w Kielcach i czekam na Miecia. Czuję ktoś delikatnie mną potrząsa, wraca w pełni świadomość. Miecio siedzi obok mnie na ławeczce, ciepło, coś do mnie mówił, a ja w pewnej chwili odleciałem na kilka chwil. Antek pewnie jesteś zmęczony, pyta Miecio zaniepokojony. Pytam się czy długo byłem w takim stanie. Nie, może trzy, cztery minuty zanim się zorientowałem, że coś do ciebie mówię a ty mając oczy otwarte milczysz, jak byś był nieobecny myślami. Widocznie to przemęczenie, nie chciałem mu tłumaczyć moich wizji z przed chwili. Posiedzieliśmy jeszcze trochę, ja poszedłem do baru na Jagiellońską, a Miecio podreptał w kierunku dworca kolejowego. Wykłady, nocleg, powrót do domu. Praca trzyzmianowa w cukrowni, czas szybko mijał. Na ostatniej sesji wykładów kolejne zadanie przygotowanie pracy kontrolnej na zakończenie piątego semestru technikum i wstępne zainicjowanie pracy dyplomowej na zakończenie szkoły. Ze znajomym z Ostrowca Jasiem O. wybraliśmy sobie temat tablicy poglądowej o wymiarach 1m. na 07m. o tematyce gaźnik G-43 w czterech rzutach w tym w trzech w przekroju. Pracy mieliśmy sporo. Moim zadaniem było dostarczyć cztery komplety gaźników G-43 ze złomowanych silników z Transbudu gdzie poprzednio pracowałem. Z pomocą kolegów, którzy tam pracowali nie miałem z tym żadnych problemów. Jasiu O. zajął się przygotowaniem opisu technicznego, wspólne robiliśmy przekroje gazików, montując je na tablicy poglądowej. Dni szybko mijały, kolejne wyjazdy, wykłady i powroty. Sezon w cukrowni się powoli kończył, kampania cukrownicza dobiegła końca. Znowu zostałem bez pracy. Czekałem na wyjazd szkoleniowy w końcu czerwca.
------------------------------------------------------------
-----12----- 1972 r.autobiografia.
24 czerwca, moje imieniny, kilka osób o nich pamiętało, życzenia, piwo z nimi w barze " KRAKUS " w lasku nieopodal szpitala miejskiego w Ostrowcu. Jak zawsze sporo ludzi pragnących ochłodzić się zimnym kuflem piwa. Podpity gość potrącił mnie, zatoczył się i poszedł dalej w stronę kolejnego stolika gdzie na stojąco piło się piwo. Pomyślałem nawet, że mnie oskubał, bo to jeden ze sposobów na stłuczkę. Ale nie portfel i kilka złotych były na miejscu. Wieczorem gdy byłem już w domu, przygotowując się do snu wyciągam jak zwykle wszystko z kieszeni. Z portfelem wyciągnąłem zgniecioną kartkę, której jeszcze rano tam nie było. Skojarzyłem potrącenie przy barze. Na kartce napisane kilka słów. Przygotuj się na wakacje 30 czerwca o godzinie 20 oo odbiorą cię z parkingu obok miejsca zamieszkania. Mieszkałem w tym czasie na ulicy Szerokiej 13 w kamienicy starej czynszówce. Cztery rodziny z wychodkiem na dwie rodziny na podwórku i komórką na węgiel i drzewo obok. Wspomniany parking był 50 metrów od kamienicy, przy ulicy Iłżeckiej, naprzeciwko kościółka narodowego. Ulica to centrum miasta z tyłu Placu Wolności tuż za trybuną koncertową. Do posesji wchodziło się starą łukową bramą z wmontowanymi w niej wrotami i drzwiami. Zawsze była otwarta na oścież. Śmierdziało w niej szczochami i rzygowinami, gdzie menele po libacjach w " Spójni " ," Węgierskiej, " " Staromiejskiej " lub pijalni piwa na Szerokiej załatwiali swoje potrzeby. Takie były realia tamtego okresu i w takich lub jeszcze gorszych warunkach przebiegał okres mojego dzieciństwa i młodości. Będą realistą wiedziałem, że teraz musi być tylko lepiej. Przygotowany już bardziej nie mogłem być. Powiedziałem bliskim, czyli siostrze i szwagrowi, z którymi mieszkałem od 1965 roku, że wyjeżdżam na zasłużony odpoczynek na całe wakacje. Specjalnie ich to nie interesowało mieli swoje problemy, ale musiałem im to zgłosić, by nie było problemów. Byłem dorosły, pełnoletni. Traktowali mnie raczej biernie, bez wylewnej czułości. Ale co można było od nich oczekiwać skoro sami takiej czułości i miłości ze swojego dzieciństwa i młodości od bliskich nie doświadczyli. Na parkingu punktualnie o 20oo podjechała "Warszawa 224", auto na tamte czasy można określić jako luksusowe. Kierowca usadowił mnie na tylnej kanapie. W aucie znajdowali się mężczyzna około 25 lat, i dwie kobiety w wieku 25 - 30 lat, oprócz kierowcy. Poinformował nas już w komplecie, że podróż potrwa do rana. Przedstawił siebie i pasażerów po imieniu, ale z wrażenia nawet nie zapamiętałem tych imion. Monotonia jazdy i noc uśpiła mnie, ocknąłem się dopiero gdy stanęliśmy na przydrożnym leśnym parkingu około 24.oo. Kierowca wyjął z bagażnika kanapki i termosy z gorącą herbatą. Po posiłku i załatwieniu potrzeb w krzakach około 01.oo ruszyliśmy w dalszą drogę. Kolejny postrój powtórzył się o godzinie 4.oo. Prawie ze sobą nie rozmawialiśmy, noc, zmęczenie i oczekiwana końcowa faza podróży nie była tego sprzymierzeńcem. Każdy pochłonięty swoimi myślami lub snem. Po drodze raz tylko zatrzymaliśmy się jeszcze na tankowanie auta. Tuż po 7.oo dojechaliśmy do celu. Duża polana wśród lasów, spora leśniczówka, piękny drewniany budynek z bali sosnowych na wysokiej kamiennej podmurówce. Obok na polanie cztery solidne wojskowe namioty o rozmiarach 4/12m. Tak zaczynała się moja przygoda z niewiadomą .
----------------------------------------------------------------------
-----13-----Bory Tucholskie.autobiografia.
Na miejscu przejmujący nas poinformował, macie jedną godzinę na zakwaterowanie. Zaraz zostaniecie rozlokowani. O 8.oo spotykamy się wszyscy na wspólnym śniadaniu. Tam dowiecie się o wstępnych zasadach funkcjonowania i obowiązkach. Zostałem zakwaterowany w jednym namiocie wraz z dziewięcioma innymi w rożnym wieku mężczyznami. W namiocie warunki spartańskie, łóżka polowe, śpiwory, koce, szafki na przybory podręczne. Śniadanie w kolejnym namiocie, stołówka i kuchnia w jednym. Na stołówce zebrało się nas dwadzieścia pięć osób, dwanaście kobiet i trzynastu mężczyzn. Przedstawiono nam kadrę trzech mężczyzn i dwie kobiety. Reszta to my kadeci. Po śniadaniu wszyscy spotkaliśmy się w kolejnym namiocie, sali konferencyjno - wykładowej. Po kolejnej prezentacji osób, dowiedzieliśmy się, że dwie osoby z tej kadry kobieta i mężczyzna są wykładowcami, natomiast pozostała trójka to personel pomocniczy. Na kolejne wykłady teoretyczne, praktyczne i sprawnościowe będą dojeżdżać specjaliści z poszczególnych zakresów wiedzy, którą nam będą przekazywać. Dzień zaczynamy od pobudki o godzinie 5.oo, toaleta i o 5.2o apel przed budynkiem leśniczówki. Po omówieniu na apelu zadań na dzień, śniadanie o 6.oo. O 7.oo rozpoczęcie zajęć na ten konkretny dzień do 13.oo. O 13.3o obiad do 14.oo. Od 14.3o zajęcia w terenie lub praktyczne w namiocie wykładowym. O godzinie 19.oo kolacja i czas wolny do 22.oo. Taki plan dnia nam przekazano, stosując się do niego mamy wykazać swoją gotowość i subordynację do zadań stawianych przed nami. Pierwsza pogadanka odbyła się ze specjalistą od psychologi, dotyczyła zachowań i postępowania w sytuacjach stresowych. Zwracanie uwagi na zachowania i postępowania ludzi. Obserwowanie i wtapianie się w otoczenie. Starać się utożsamiać z innymi ubiorem i zachowaniem. Wtedy stajemy niewidzialni dla innych osób. Takie godzinne pogadanki miały być codziennie przez cały miesiąc. Kolejna godzina na razie teoretyczne zapoznanie się z rodzajami broni krótkiej stosowanej w służbach specjalnych. Kolejne to wykłady podstaw kryminalistyki, rozpoznawanie śladów, ich klasyfikacja i zabezpieczanie. Tak zleciał cały dzień na kolejnych wykładach, arkana walki wręcz, sztuki samoobrony, podstawowe chwyty i ataki. Dwanaście godzin zleciało nie wiadomo kiedy. Dzień za dniem podobne do siebie. Zmieniający się wykładowcy i wykłady zgodnie z harmonogramem dnia. Dyżury nocne w patrolowaniu czterogodzinnych patrolach trzyosobowych terenu obozowiska i przyległym. Dodatkowe obowiązki dwuosobowe raz w tygodniu przy pomocy w kuchni od 3.oo do 6.oo rano. Łaźnia znajdowała się w suterenach podmurówki kamiennej leśniczówki. Toalety też obok łaźni. W drugim tygodniu pobytu doszły zajęcia praktyczne zapoznanie się z bronią, jej obsługa w montażu i demontażu na sucho. Oraz jej konserwacja i czyszczenie po strzelaniu. Doszły ćwiczenia walk wręcz, samoobrony, ataku, uników, padów i wiele innych sposobów zachowawczo obronnych. Podstawowe układy tych walk dodawały pewności siebie i poznawaliśmy swoje zdolności i wartości. Czas szybko mijał. W trzecim tygodniu siedmiu z nas zostało wytypowanych do egzaminu przetrwania w warunkach naturalnych w formie orientacyjną - rozpoznawczej w terenie. Wywieziono nas ponad 20 km. od obozowiska leśniczówki. Każdego w innym kierunku w głąb Borów Tucholskich, bagna, moczary i wiele innych ciekawych miejsc. Bez kompasów, suchy prowiant, woda mineralna. Mieliśmy dotrzeć do naszej bazy w miarę w najkrótszym czasie.
----------------------------------------------------------------------- 
-----wtręt 7 -----1968/79 r.autobiografia.
Pracując w Trans budzie jako mechanik samochodowy najpierw kupiłem sobie motocykl WFM - kę, ale szybko się pozbyłem bo ciągle się psuł. Kupiłem WSK 125. W zakładzie pracowałem na różnych stanowiskach /okres stażowy trwał 3 lata/. Na kanale jako mechanik, na wulkanizacji, u kowala przy naprawie resorów, na stanowisku pomocnika tapicera samochodowego, na podzespołach przy naprawie skrzyń i dyferencjałów samochodowych. Potem na malarni - lakierni. Samochodów ciężarowych na stanie było ponad sto. Tatry czechosłowackie, Ziły radzieckie, Stary nasze kilka rodzajów, Buczegi rumuńskie, które po 10 tyś przebiegu szły na złom. Jelcze, i jeszcze kilka innych marek. Pracując na malarni z mojej WSK- przy pomocy mistrza Mariana, po zrobieniu szablonów stworzyliśmy imitację hondy 115. Wyszło oryginalnie. W czasie urlopu latem 1969 roku latem po zdaniu egzaminów do technikum w Kielcach tą Hondą 115 wybrałem się na Mazury do Chorzel. Oczywiście kilka razy zanim dojechałem na miejsce stawałem i go naprawiałem, przeważnie ścinało kliny zapłonu na magnecie. Ale miałem to opanowane do perfekcji, pół godziny i po robocie. Kliny miałem w zapasie bo znałem awaryjność tego motocykla. W Chorzelach była frajda bo chłopaki oglądając moją Hondę 115 zazdrościli mi takiego "japońskiego" cacka. Z jednym z kolegów Zdzichem W. jeździliśmy po okolicy, on swoim i ja swoim motorem. Pewnego razu zaproponował, żeby wybrać się do Nidzicy do jego rodziny w odwiedziny. Jechał pierwszy a ja za nim. Z polnej drogi wyjazdowej na jezdnię nagle gdy on przejechał wyjechała fura zaprzężona w dwa konie pełna siana. Szybkość była około 60 km/godz. ale nie było szansy wyhamować, ani ominąć bo zajmowała już całą jezdnię. Woźnica ściągnął lejce, konie stanęły, dyszel podniósł się do góry i ja tym pędem kładąc się na kierownicy motocykla przejechałem pod tym dyszlem i końskimi łbami. Pojechaliśmy dalej do jego rodziny, gdzie spędziliśmy kilka godzin, zjedliśmy obiad, pogadaliśmy z młodymi jego kuzynkami i powrót do Chorzel. po kilku dniach gdy urlop mój dobiegał końca Zdzicho wybrał się ze mną do Ostrowca, ugościłem go i następnego dnia pojechał w drogę powrotną do Chorzel gdzie mieszkał z mamą. Mama jego uczyła tam w szkole matematyki. Po sprzedaniu Hondy 115 kupiłem sobie już w 1971 roku SHL-kę 175. Jeździłem nią ponad trzy lata. Następnym motocyklem, który sobie sprawiłem była MZK-a 250 produkcji niemieckiej, na tamte czasy niezły sprzęt. Jak się okazało gość się go pozbył bo motocykl wymagał kapitalnego remontu silnika. Ale o tym dowiedziałem się dopiero jak zacząłem nim jeździć. Kolor motoru, jasny błękit z podwójnymi siedzeniami ze skóry beżowej. Siedzenie pasażera z uchwytem do trzymania było wyżej od siedzenia kierującego. Więc gdy zaczął mi się psuć, dowiedziałem się, że w Słupi Nowej pracujący facet w straży pożarowej Gucio naprawia takie nietypowe motocykle, jest pasjonatem właśnie tego typu pojazdów. Pojechałem do niego tym motocyklem, obejrzał go i kazał mi za dwa tygodnie przyjechać to weźmie go na warsztat. Minęło dwa tygodnie więc wybrałem się do Słupi, już w połowie drogi za Waśniowem popsuł mi się i koniec jazdy. Kolejne ponad dziesięć kilometrów pchałem go w terenie górzystym do Słupi. Motocykl warzył ponad 150 kg. Ledwo żywy po czterech godzinach pchania dotarłem do Gucia. Zostawiłem motor i autobusem wróciłem do Ostrowca. Po miesiącu zadzwonił, że pojazd gotowy do odbioru. Pojechałem, uregulowałem należności za remont i wróciłem nim do Ostrowca. Poprzedni właściciel jak zobaczył odrestaurowany motocykl to zaczął żałować, że się go pozbył. MZ-ka 250 po remoncie miała taką kompresję, że ja ważąc w tym czasie 105 kg. musiałem stanąć na stopce rozruchu całym ciężarem by go uruchomić. Jeździłem dużo ty motocyklem do 1979 roku. Bywałem kilka razy w Zakładach karnych w Rzeszowie, W najcięższym zakładzie karnym w Wołowie koło Wrocławia /5-6 razy/, gdzie przebywali przestępcy z najwyższymi wyrokami, za morderstwa i podobne, na dożywotkach. W 1979 roku sprzedałem ten motocykl z żalem, w związku z nadchodzącymi zmianami w kraju, o których dowiedziałem się z biura. Wybór na Papierza Polaka Jana Pawła 2/ Wojtyły/ w 1978 roku przyspieszał wydarzenia i nie chcąc uczestniczyć w pewnych akcjach musiałem natychmiast zmienić pracę i przystosować się do nowych nachodzących okoliczności. Góra zasugerowała, ale o tym w kolejnym odcinku wspomnień.
-------------------------------------------------------------------------------------
-----wtręt 8 ----- 1965/67 rok.autobiografia.
Mieszkając w spartańskich warunkach na Alei 1 Maja 13 miałem sporo czasu poza nauką. Oprócz opieki nad małym dwu letnim synkiem siostry i szwagra Romku, z którym chodziłem na spacery do parku miejskiego, na plac zabaw do ogródka Jordanowskiego u zbiegu ulic Kilińskiego i Słowackiego - spotykałem się z kolegami rówieśnikami z Alei i okolicznych ulic. Większość z nich była z dobrych rodzin i byli w miarę spokojni, ale wielu z nich pochodziła z rodzin patologicznych gdzie przeważało pijaństwo, awantury i oni rozrabiali. Z wieloma z nich się za kumplowałem. Mieliśmy wspólne zainteresowania. Tacy młodzi ludzie szukali przyjaźni i akceptacji wśród rówieśników na ulicach. Wielu z nich z własnego wyboru zostało menelami, albo powieliło obraz swojego dzieciństwa doprowadzając siebie i swoje rodziny do patologi. Wiele się naoglądałem żyjąc w takim środowisku. Najpierw na Alei, potem na Szerokiej biernie uczestniczyłem w ich i swoim życiu. Część z nich kradła co i gdzie się dało. Obrabiając pijanych, kioski ruchu, włamania do piwnic, wagonów towarowych na bocznicach. Dwu z nich obrabiali kupujących na targowicy z portfeli i innych fantów. Skradzione portfele i inne fanty /oprócz kasy/ szybko wędrowały do paserów na ulicy Czystej albo Czerwonego Krzyża za Placem Wolności. Na tej drugiej ulicy było pogotowie ratunkowe, potem izba wytrzeźwień. Mieszkając na Alei, potem Szerokiej chodziłem kąpać się raz w tygodniu do łaźni miejskiej za mostem nad Kamienną. W łaźni była sauna i sala prysznicowa z gorącą wodą. Jednocześnie przebywało nas tam do dwudziestu chłopa w różnym wieku. Nikt się nie wstydził nagości więc i ja się przyzwyczaiłem z czasem. Chłostanie witkami wierzbowymi pleców drugiego w saunie, czy umycie jeden drugiemu pleców, nie stanowiło problemu. Dopiero poznałem co to prawdziwa kąpiel. Mycie się w misce do tej pory jako norma od dzieciństwa została tylko wspomnieniem, jako forma czy namiastka higieny osobistej. Mieszkając jeszcze na Alei chodziłem do nudy strzelniczej ustawionej na ulicy Kilińskiego naprzeciwko wylotu z Czystej. Oprócz wiatrówek, stołów z kwadratami na rzucanie złotówkami i innych rozkoszy wisiała szafka wielkości 80 cm./50 cm. w której były zamontowane kilkadziesiąt bolców, na które spadała kulka z łożyska i przemieszczała się szybko w dół po nich. Na dole był koszyk wielkości naparstka z wmontowaną rączką do jego przesuwania by złapać tę kulkę. Wrzucało się 50 gr. by uruchomić aparat i wylot kulki. Jeśli kulę się złapało to automat wypłacał 5 razy po 50 gr. Doszedłem do wprawy, że prawie za każdym razem łapałem tę kulkę, właściciel po kilku dniach mnie pogonił bo psułem mu interes. To świadczyło o sprawności i spostrzegawczości gdzie ta kulka może spaść. Na Szerokiej oprócz nas mieszkało jeszcze trzy rodziny. Starsza pani Porębska, mieszkała sama, bardzo mnie polubiła. Często z nią rozmawiałem, przynosiłem jej węgiel, zakupy. My mieszkaliśmy na pierwszym piętrze ona na dole, miała mieszkanie większe o połowę od naszego. Sama zaproponowała nam zamianę, nas było czworo. Miałem wersalkę w kuchni, reszta rodziny sypiała w pokoju 5/5 m. Oczywiście opalanie było na węgiel w kuchni i w piecu w pokoju. Obok nas mieszkało małżeństwo M. z dwójką dorastających synem i córką. Dziewczyna był młodsza ode mnie o rok. Podkochiwałem się w niej, śliczna blondynka, ładnie ubrana. Nie zwracała na mnie uwagi, bo byłem biedny, skromnie ubrany. Robiłem podchody, ale zawsze bezskutecznie, byłem jakby niewidzialny. W tym czasie moja cioteczna siostra uczyła się w Ciechanowie w tech. ekonomicznym. Napisałem do niej, opisując co i jak, zgodziła się mi pomóc. Wysyłałem do niej listy a w nich mniejsza koperta ze znaczkiem i listem zaadresowanym do tej dziewczyny, sąsiadki do Ostrowca. Pisałem do niej, że bardzo mi się podoba, że mam jej zdjęcie, że znam ją z opowiadań. Na początku była zaintrygowana i kilka razy odpisała na adres do siostry do Ciechanowa, ale z czasem straciła zainteresowanie, bo miała powodzenie na miejscu. Drogi się rozeszły, nauka, praca i wiele innych obowiązków. Spotkałem ją wiele lat później, gdy byłem już żonaty i dobrze nam się powodziło. Przyjeżdżała w odwiedziny ze Skarżyska gdzie mieszkała do swojej mamy w odwiedziny, która mieszkała kilka bloków od nas. Była zaniedbana, skromny płaszczyk poplamiony, widać było zmęczenie na jej twarzy, to już nie była ta sama osoba. Zawstydzona naszym spotkaniem, szybko odeszła. Losy czasami płatają nam figle, nigdy do końca nie wiadomo co nas spotka i jak ułożymy sobie życie.
---------------------------------------------------------------------------
----- wtręt 9 ----- rok 1965/67.autobiografia.
Mając piętnaście, szesnaście i siedemnaście lat w wakacje jeden lub półtora miesiąca pracowałem jako pomocnik murarski . Robiłem zaprawę z cementu, piasku i wapna w odpowiednich proporcjach, nosiłem cegły , pustaki, w wiadrach lub kastrach zaprawę do murowania na terenie budowy murarzom. Zaczęło mi przybywać tkanki mięśniowej. Pracowaliśmy sześć dni w tygodniu, spaliśmy na miejscu w stodole na sianie u gospodarzy na wioskach gdzie pracowaliśmy. Posiłki trzy razy dziennie suchy prowiant na śniadanie i kolację a obiady gotowali nam gospodarze. W czasie pierwszego roku nauki w Zasadniczej Szkole Zawodowej zapisałem się do klubu sportowego KSZO w Ostrowcu. Siatkówka, boks, sztuki samoobrony, Sporo się nauczyłem, samodyscyplina, szybka reakcja i spostrzegawczość. To były moje początki i podstawy, które wpłynęły na dalsze moje postrzeganie życia i jego kontrolowanie. Oczywiście praca co wakacje jak już wspomniałem poprawiała moją kondycję fizyczną a zarobiona kasa na swoje potrzeby, nauczyła mnie szacunku dla ciężko zarobionych pieniędzy. dziesięć zł. za godzinę ciężkiej pracy dawało mi 100/120 zł. dniówkę. Za zarobione pierwsze pieniądze kupiłem sobie rower męski " Popularny " typ 28., którym mogłem dojeżdżać do pracy. W wolne dni z kolegami robiliśmy sobie wyprawy rowerowe po kilkadziesiąt kilometrów. Zwiedzaliśmy okolicę bliższą i dalszą Ostrowca. Pamiętam kilka z kilkudziesięciu z nich, które utkwiły mi w szczególności w pamięci. Jeden z nich Januszek G. miał rodzinę w Wolbromiu za Krakowem, zaproponował byśmy w sobotę i niedzielę tam się wybrali. Do Wolbromia jest około 250 km. w jedną stronę. Wyjechaliśmy w sobotę po śniadaniu około 10.oo. Przed Kielcami w Woli Jachowej zaczepiliśmy dziewczyny stojące koło swojego domu, trochę pogadaliśmy mówiąc gdzie jedziemy, zaprosiły nas do domu na jajecznicę i herbatę, z czego chęcią skorzystaliśmy. Po godzinnej pogawędce ruszyliśmy dalej, dziękując za poczęstunek. Przed Krakowem około 10 km. zatrzymaliśmy się, robiła się już szarówka. Nieopodal na łące stały kopki z sianem, zagrzebaliśmy się w tym sianie, przespaliśmy do piątej rano. Dałem koledze 10 zł. by w pobliskim sklepie na peryferiach Krakowa kupił coś do jedzenia. Przyjechał po pół godzinie przywożąc kilka bułek, serki, kilka jajek surowych i oddał mi te 10 zł. Wszystko to skubnął gdy sprzedawczyni była zajęta innymi klientami. Takich miałem kolegów i przyjaciół. Zjedliśmy to wszystko i w dalszą drogę . Zostało nam do Wolbromia jakieś dwie - trzy godziny jazdy. Około 10.oo zajechaliśmy do jego rodziny, która była średnio zadowolona z naszego niezapowiedzianego przyjazdu. Trochę porozmawialiśmy z jego kuzynkami w naszym wieku i po obiedzie, którym nas poczęstowano około 12.oo wsiedliśmy na rowery i w drogę powrotną. Droga powrotna zajęła nam z dwoma niewielkimi odpoczynkami osiem godzin jazdy. W Ostrowcu byliśmy około 20.oo. Kolejna z wielu wycieczka była w 1969 roku jak już pracowałem. Latem w niedzielę wybraliśmy się z myślą o Kazimierzu na Wisła i powrocie. Wyjechaliśmy rankiem około 6.oo. Z Ostrowca do Annopola przez Opole Lubelskie, Kazimierz na Wisłą, Puławy, Czarnolas, Zwoleń, Lipsko, Sienno do Ostrowca. Na początku wyprawy było nas czterech ale od Annopola dwu zawróciło do domu. My obaj z Januszkiem G. wytrwale parliśmy do przodu. Tuż za Puławami dopadła nas potężna burza z piorunami, lasy dookoła. Schowaliśmy się pod drzewami, pioruny biły jeden za drugim straszna nawałnica z deszczem, aż światła w rowerach dawały nikły poblask, taka była jonizacja w powietrzu. Baliśmy się strasznie, że piorun uderzy w nas albo drzewo. Trochę się uspokoiło po dwu godzinach. Przemoczeni, osłabieni i głodni ruszyliśmy dalej. Zwoleń minęliśmy około 23.oo w nocy. Jechaliśmy dalej mając jeszcze ponad 50 km. do Ostrowca. Minęliśmy Lipsko i będąc przed Siennem na wiosce około 2.oo zobaczyliśmy w chałupie przy szosy światło. Zastukaliśmy do drzwi po chwili kobiecina wyjrzała, poprosiliśmy ją by nam sprzedała kawałek chleba bo jesteśmy głodni. Przez uchylone ledwo drzwi podała nam ćwiartkę chleba i nie chcąc od nas pieniędzy szybko je zamknęła. Nie zapomnę do końca życia jak mi ten suchy chleb smakował. Do Ostrowca dotarliśmy zmęczeni około 4.oo. Trochę odpocząłem przebrałem się i na godzinę 6.oo stawiłem się do pracy. Takie przygody zostają w pamięci na zawsze.
--------------------------------------------------------------------- 
-----14-----Bory Tucholskie.autobiografia.
Dziewiętnastego lipca skoro świt, słońce zostało za mną z tyłu, czyli jechaliśmy duktami leśnymi klucząc zgodnie z możliwymi przejazdami dla pojazdu, którym mnie wieziono. Obserwowałem okolicę, wszystko zlewało się w jedno. Drzewa wokoło, młodniaki ogrodzone przed zwierzętami, wycinki korygujące drzewostan. Rozlewiska wodne omijane szerokimi zakolami. Starałem się zapamiętać jak najwięcej szczegółów z mijanej przyrody. Zostałem wysadzony z auta po około pół godzinnej jeździe w głuszy. Auto odjechało z innym kadetem w innym kierunku niż przyjechaliśmy. Lubiłem lasy od wczesnego dzieciństwa mając już siedem - osiem lat często chodziłem sam lub z kolegami około pięć kilometrów od domu na grzyby. Siadłem na ściętym po drzewie pniu chwilę by się zastanowić jaki mam obrać kierunek. Cały czas jeszcze był ranek około siódmej. Więc wiedząc, że przyjechaliśmy ze wschodu kierując się ze mną na zachód, teoretyczne mogłem sobie wyznaczyć odpowiedni kierunek marszu. Był piękny słoneczny dzień więc nie było problemu z ustaleniem i określeniem gdzie znajduje się wschód, zachód, południe i północ. Tylko chodząc duktami w końcu mogłem sobie pomylić drogę i zabłądzić. Postanowiłem nie iść duktami tylko obierając kierunek na słońce z niewielką poprawką na lewo ponieważ zgodnie z obrotem ziemi słońce przesuwało się nieznacznie ku południu, a więc w prawo. Po godzinnym marszu zrobiłem sobie przerwę na niewielki posiłek, kanapka z wędliną i kilka łyków wody. W czasie godzinnego marszu powinienem zrobić około sześć kilometrów. Przyjmując kluczenie przy omijaniu przeszkód, rozlewisk wodnych, zagajników i chaszczy w postaci plątaniny jeżyn i krzewów nie do przebycia mogłem pokonać sporo mniej tej drogi. Po kolejnej godzinie zrobiłem sobie chwilę odpoczynku i posiliłem się. Była już prawie dziesiąta więc koniec przerwy i marsz w obranym kierunku. Około jedenastej, cztery godziny marszu zacząłem się trochę niepokoić, że pogubiłem kierunki. Wiedziałem, że panika zawsze jest złym doradcą i lepiej się kilka razy zastanowić niż pochopnie podejmować decyzję. Zacząłem się rozglądać bacznie dochodząc do kolejnego leśnego duktu i jego rozgałęzień. Oczywiście cały czas idąc na wschód. Coś mi się wydało znajomego idąc tym szlakiem, koleiny po pojazdach, oczywiście mogły je zostawić pojazdy służb leśnych lub drwali. Po pokonaniu kolejnych kilometrów natknąłem się na wyręby i szkółki ogrodzone, które prawdopodobnie zaraz po wyjeździe z obozu mijaliśmy. Jednak intuicja mnie nie zawiodła. Trzymając się tego traktu już nie wchodząc w las dotarłem do rozwidlenia. Popatrzyłem na słońce już wysokie, czyli południe, wybrałem rozjeżdżoną od kół drogę kierując się lekko w lewo nie jak sugerowały ślady kierując na zachód. Po półgodzinnym marszu byłem już pewien, że jestem w pobliżu, ponieważ to tu w tej okolicy robiliśmy codziennie przebieżkę poranną wokół obozowiska. Na teren obozu wkroczyłem po godzinie trzynastej, sześć godzin od opuszczenia obozu. Dwie godziny po mnie dotarł kolejny i następni do godziny siedemnastej. Dwu nie dotarło do nocy. Rano wysłano za nimi auto. Okazało się, że każdy z nas miał lokalizator nawet o tym nie wiedząc. Koło południa przywieziono obu wyczerpanych chłopaków, obrali zły kierunek zrobili ponad 60 km. kręcąc się wokoło duktami wśród moczar i rozlewisk. Wpadli w panikę i noc spędzili w głuszy leśnej. Wnioski miały wypłynąć na kolejnym etapie zadań przeznaczonych dla poszczególnych kadetów, w tym i dla mnie.
------------------------------------------------------------------
-----wtręt 10----- lata 1950-te.autobiografia.
Żyjemy teraźniejszością, oczekujemy dnia jutrzejszego. A czym jest przeszłość, zapachem matki, obietnicą dobra, dźwiękiem zapamiętanych słów, myślami wracającymi w bezsenne noce. Obrazami wyrytymi na wieczność w sercu. Zatartym uczuciem we mgle wspomnień. To wszystko jak poezja wraca we mnie, ciągle drąży dlaczego ?, dlaczego ?. Ojciec prowadził sklepik od kiedy pamiętam taki ze wszystkim, mydło i powidło. Pieniędzy raczej mu nie brakowało, jak sam twierdził podczas wymiany z 30.10./ 01.11.1950 roku miał 3 walizki papierowych pieniędzy, które stały się bez wartości, ponieważ można było wymienić tylko określoną kwotę. Ja właśnie urodziłem się w nocy około 3.oo w tę wymianę. Położna odbierająca poród przypisała mi dwa dni by zapłatę, podatek odprowadzić jeszcze z poprzednich pieniędzy. Ciągle wraca do mnie jak bumerang, dlaczego mama musiała półtora roku później umrzeć gdy zachorowała po moim połogu. Ojciec nic nie zrobił, nie starał się by ją zawieźć do specjalistów, lub lekarza zamówić na miejsce. By jej ulżyć w cierpieniach, albo wyleczyć. Zmarła na zakrzepowe zapalenie żył. Został sam z córką 10 letnią i synem niespełna 2 letnim. Ktoś naraił mu starą pannę z pod Mławy. Macocha miała w 1954 roku 36 lat. Ojciec miał wtedy 47 lat. Nie pamiętam tych pierwszych lat tuż po śmierci mamy, ale mając już 4, 5, 6 lat doskonale wszystko pamiętam. Stałem się obserwatorem, aktorem i uczestnikiem horroru, który musiałem przeżywać. Kapitał ojca zaczął topnieć, macocha ze sprzedaży w sklepie podbierała i pomagała swojemu bratu Bońkowi w Dzierzgowie po Mławą w budowie domu. Ojciec zaczął zaglądać do kieliszka, bez przesady ale jednak, chodził do znajomych na karty i alkohol. Dla mnie zaczęły się dni i lata katorgi. Każda skarga macochy odbijała się na moich plecach i dupie czerwonymi pręgami najpierw od pasa, potem od rzemienia. Macoch za cichym przyzwoleniem ojca również zaczęła się znęcać nade mną, ciągnąc mnie za uszy, które zarastały strupami nigdy nie gojacymi się ranami. Ciągle były ponadrywane. W 1955 roku urodziła się im córka, a właściwe dwojaczki, dwie dziewczynki, z których jedna zaraz po urodzeniu zmarła. Natomiast druga Bożenka była jej oczkiem w głowie. Ja byłem, starałem się być niewidzialny jak tylko to możliwe. Jak tylko się pojawiałem jej pod ręką w najlepszym przypadku dostawałem po głowie mokrą ścierą. Jedyną osobą mi życzliwą była babcia Anastazja mama mojej mamy Jadwigi. To ona przekazywała mi swoje wartości i uczucie. Nie miała na tamte czasy lekko, żadnych dochodów, emerytury, czy renty. Miała jedną krowę i trochę pola gdzie latem uprawiała warzywa na swoje potrzeby i ziemniaki na zimę. Sprzedawała trochę mleka. Syn jej Czesław , który przed wojną pracował w policji, podczas wojny uciekł przez Rumunię i wraz z armią Andersa walczył po Monte Casino po wojnie znalazł się w Anglii. Po wojnie nie wrócił do kraju z obawy przed represjami jak wielu to miało i przypłaciło życiem. Wyjechał do Australii skąd przysyłał babci paczki z odzieżą i lekami. O wujku napiszę osobny tryptyk wspomnieniowy, bogaty jego życiorys jest nie mniej pasjonujący od mojego. Babcia te ciuch sprzedawała handlarom z Warszawy. Dwa, trzy razy w roku takie paczki pozwalały jej na skromne utrzymanie. Jeszcze i nas wnuków obdzielała. Pamiętam dostałem prawie nowe bluzki i spodnie, gdy przyniosłem do domu macoch te bluzki zaraz spaliła pod kuchnią. Bo jak ja mógłbym ładniej wyglądać od jej córki. Babcia dzieliła się z nami tymi skromnymi darami. Czasami dała 2 zł. na kino, kupiła słodką bułkę, którą zjadałem ze smakiem popijając świeżym mlekiem. Te kolorowe wspomnienia zawdzięczam właśnie jej, ze łzami w oczach wspominając potem córce i żonie. Ciepłe mleko prosto od krowy przecedzone przez gazę, zupy rybne z ryb, które przynosiła jej córka Janina, siostra mojej mamy. Jej mąż pracował na melioracjach rzeki Orzyc, Omulew i innych i ciągle mieszkając na barkach rzecznych złowione ryby dostarczał sam albo przez kogoś rodzinie.
---------------------------------------------------------------
-----15-----1932 - i 1972 r.autobiografia.
Idę przez park, niepewność jakby mnie ogarnęła. Gra cieni powoduje lęk. Pusto, tylko wiatr, liście szeleszczą pod stopami. Porywisty wiatr obsypuje całymi falami złote latawce z gałęzi drzew. Mrok powoli zakrada się również w mojej duszy. Znajome okolice, Chorzele ale jakby inne zabudowania nowsze domy, tylko ulice z kocich łbów. Obce twarze, nigdy ich nie spotkałem, przynajmniej nie pamiętam. Jakoś inaczej ubrani, biedniej, tak mi się wydaje. Fala ludzi przelewa się ulicami, z wolna coraz mniej się ich pojawia. Ja dorosły, stary tak jak teraz mający świadomość, że mam 72 lata. Zatrzymuję się w rynku przy starym drzewie w jego centrum w Chorzelach. Widzę drewniak ze sklepikiem ojca. Macocha siedzi na jednym z czterech schodków w wejściu do sklepu. Je kawał kiełbasy, staję obok niej jako czterolatek, burczy mi w brzuchu, zabiegam to z jednej strony to z drugiej gdyż ona cały czas się ode mnie odwraca plecami, by mi dała kawałek. Ona opędza się ode mnie jak od natrętnego owada. Ciemno, kolejny ranek, wstaje słońce, chodzę ulicami miasteczka. Zagaduję spotykane, obce mi osoby, nikt nie chce ze mną rozmawiać, jestem inaczej ubrany niż oni. Osoby zaczepiane są milczące, jakby nie rozumiały co do nich mówię. Kolejna zatrzymana, jakby znajoma twarz, pytam się czy mnie poznaje. Tak przecież ty jesteś Janek P. jak bym cię mogła nie poznać stwierdza kobiecina w wielkiej chuście na plecach i głowie. Pytam się, który to jest rok, bo coś mi nie pasuje do końca z zapamiętanym obrazem miasteczka. Jak to nie wiesz ?, przecież mamy jesień 1932 roku. Zdziwiony mówię jej, że za siedem lat pierwszego września 1939 roku wybuchnie potworna wojna, która będzie trwała pięć lat i zginą miliony ludzi. Śmieje się ze mnie i odchodzi. Myślę, że skoro jestem w 1932 roku w Chorzelach to teraz moja mama jest panienką i ma 20 lat. Wiem gdzie mieszkają. Idę w stronę ich domu gdzie mieszkają. Pragnę chociaż przez chwilę popatrzeć na moją mamę, jej młodość, rodzinę. Staję nieopodal w niewidocznym miejscu, obserwuję dom, może wyjdzie za chwilę. Szum wiatru, spadające liście i nic, cisza. Zmiana planów dotycząca szkolenia. Przesunięcie na kolejny turnus z powodu zakończenia mojej szkoły. Muszę czekać do końca czerwca. Może to i dobrze bo spokojnie się przyłożę do zakończenia ostatniego semestru i matury. Nie martwiąc się już o fundusze z marszu przygotowany i zmobilizowany do pracy dyplomowej i matury. Pożegnania z kolegami z roku, bez ekstrawagancji, po prostu tak jak się spotkaliśmy na początku nauki, tak się rozstaliśmy. Każdy z nas w elastyczny sposób poszedł w codzienność życia swoich spraw i obowiązków. Nie nawiązywałem przez ten okres żadnych bliższych przyjaznych kontaktów. Nie miałem za bardzo ku temu powodów, każdy z nich z innej części województwa, ze swoimi problemami. Z jednym tylko wyjątkiem Bronek K. z Opatowa, który wspomagał mnie w nauce w chwilach trudnych, w czasie choroby. Chwila refleksji z dobrze wykonanego celu, który sobie wytyczyłem. Stałem się bardziej asertywny w stosunku do otoczenia i znajomych. Więcej wymagałem od siebie i od innych. Z tego powodu część pseudo przyjaciół odsunęła się ode mnie. Doszedłem do wniosku, że znajomości widocznie nie przetrwały próby czasu. Jak powiedział jeden z moich znajomych - wrony latają stadami, tylko orły szybują samotnie -. Trafna, ale i smutna rzeczywistość. Myślami już wybiegałem do końca czerwca, do nowego, nieznanego mojego dalszego życia. Dostałem informację niespodziewanie, że niebawem będę miał nowy kontakt z mojego otoczenia.
----------------------------------------------------------------- 
-----16-----1972 r.autobiografia.
Pobyt w obozie szkoleniowym w Borach Tucholskich dobiegał końca. Praktycznie w okolicy nic nie zobaczyliśmy poza lasami i okolicą obozowiska. Nie to było celem naszego zgrupowania i szkolenia. Zawsze byłem chłonny nowych wiadomości tak i tym razem wiele sobie przyswoiłem z wykładów praktycznych i samoobrony. 30 sierpnia od rana dwoma autami zaczęto nas wywozić do miasteczka Tuchola. Stąd autobusami i koleją, każdy na własną rękę mieliśmy się udać do swoich miejsc zamieszkania. Miasteczko Tuchola z kilkunastoma tysiącami mieszkańcami, schludne z ryneczkiem ze starymi kamieniczkami. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam Tucholę, muszę przyznać, że to miasto mnie urzekło. Co takiego jest w tym miasteczku, że długo nie można o nim zapomnieć? Rynek? Uliczki? Zabytki? A może jezioro w samym środku? Nie wiem, chyba wszystko na raz. No i to, że jadąc długo borem i podziwiając cały jego majestat, nagle wyłania się nam miasto. I to miasto powiatowe!. Dworce PKS i PKP obok siebie pięknie wykończone z czerwonej cegły. Ja wraz z trzema uczestnikami dojechaliśmy trzecią turą około godziny 11.oo. Wsiadłem o 12.o5 do pociągu z połączeniem do Warszawy, skąd miałem połączenie PKS - em do Ostrowca. W domu zjawiłem się dopiero wieczorem przed 22.oo. Zaraz następnego dnia zacząłem się rozglądać za pracą. Pojechałem autobusem do kadr nowo budowanego zakładu metalurgicznego na peryferiach miasta " Nowy Zakład " huty. Złożyłem niezbędne dokumenty i zostałem natychmiast skierowany do pracy na stanowisko kierowcy - operatora wózków akumulatorowych i spalinowych widlaków. Prawo jazdy zawodowe i motocyklowe miałem już od 1968 roku po skończeniu szkoły zawodowej jako mechanik samochodowy. Następnego dnia zostałem przeszkolony w zakresie BHP i P.Poż. na wydziale obróbki mechanicznej W.O.M. -u. Wynagrodzenie od chwili przyjęcia 2100 zł. netto. Mój kontakt z grupą został ustalony odgórnie. Raz w miesiącu mieliśmy na specjalnie ustalone hasło spotykać się w restauracji " Tęczowa " w Ostrowcu na ulicy Polnej. Na spotkanie pojawił się w/g mnie starszy pan około pięćdziesiątki. Przedstawił się jako Jerzy. Z nim właśnie związałem swoje zawodowe zainteresowania na wiele lat. W wolne dni od pracy soboty i niedziele spotykaliśmy się w Warszawie na dworcu centralnym PKS - u. Pokazywał mi jak się wtapiać w tłum, przebierając się za bezdomnego, znając zasady stawania się niewidocznym w takim otoczeniu. Z plecakiem przetartym i reklamówką, wypchaną ciuchami i drobiazgami niezbędnymi dla bezdomnego. Schodziliśmy z drogi patrolom, które co jakiś czas pojawiały się na dworcu. Praca, potem znów wyjazdy. Oczywiście co trzy tygodnie wykłady w Kielcach na wydziale Ekonomia Przemysłowa na kierunku zarządzanie kapitałem ludzkim. Dni szybko mijały. Jerzy pokazywał mi zasady współpracy grup kieszonkowców. Dystrybutorów narkotyków, też pracujących zespołowo. Po kilkunastu takich wyjazdach dostaliśmy zlecenie płatne. Zaczęliśmy obserwację jako stali bywalcy dworca grupy mieszanej kobiet i mężczyzn, którzy co jakiś czas pojawiali się nie systematycznie na dworcu. Jerzy dopiero mi wyjaśnił, gdy spędziliśmy ze sobą jakiś czas, że oprócz nas na dworcu są jeszcze dwie grupy naszych ludzi. Działanie jakie prowadzimy jest na granicy prawa. Ludzie współpracujący z nami /których ja z początku nawet nie widziałem/ pochodzą z grupy naszej ale paramilitarnej, coś na wzór antyterrorystów. My należymy do grupy zwiadowczo - rozpoznawczej. Współpraca polega na zleceniu za określoną kwotę uzgodnioną z ABW. /Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego/. Biuro nasze ma bardzo dobre układy z Międzynarodową Agencja Antyterrorystyczną mającą swoją siedzibę w Londynie. Z tymi i innymi Agenturami współpracujemy na zasadzie kontraktowej. Dostajemy zlecenie, negocjowana jest opłata, która jest rozliczana po zakończeniu wykonanego zadania. Jerzy wprowadził mnie w tajne arkana działalności, darząc mnie specjalnym zaufaniem w trakcie naszej znajomości. Dowiedziałem się, że jest w stopniu pułkownika /emerytowanego/ służb specjalnych. Zna kilka języków. Przechodził szkolenia w kraju jak również za granicami Polski. Działanie na dworcu centralnym w Warszawie otrzymaliśmy właśnie z ABW w związku z działającą na tym terenie międzynarodową grupą grupą przestępczą, działającą i nie uchwytną od dwu lat. W skład tej grupy wchodzą Polacy, Rosjanie, Ukraińcy i spora grupa Kaukazów, szczególnie brutalna.
-------------------------------------------------------------------------------- -
-----17-----1972 r.autobiografia.
Grupa ta uprowadzała osoby nieletnie kręcące się po dworcach a szczególnie na Śląsku i w Warszawie na centralnym. Młodociani, którzy uciekali z domów lub ośrodków opiekuńczych. Wielokrotne obserwacje w tłumach pasażerów przewijających się doprowadziły w końcu do ustalenia i rozpracowania dwu grup aktywnych zainteresowanych młodocianymi kręcącymi się po dworcu bez opieki. Obserwacje doprowadziły gdzie grupy te przetrzymują młodych dzieciaków. Dziupli przetrzymywania było cztery. W ciągu tygodnia dopracowano w naszym systemie jakie czynności należy wykonać. Kolejny przerzut nieletnich miał nastąpić za dwa dni. To była końcowa faza operacji po prawie rocznym rozpracowywaniu. By uniknąć przecieków w A.B.P /Aparat Bezpieczeństwa Państwa/ i milicji, kontakt z nimi, a konkretnie z koordynatorem odpowiedzialnym z ich strony za akcję nastąpił kilka godzin przed transportem. Podane adresy i zdjęcia ludzi dostarczono mu osobiście. Do akcji z naszej strony weszło trzech antyterrorystów, natomiast grupa kilkudziesięciu z A.B.P i milicji, która została poinformowana o wyjeździe w teren bez podania dokładnych danych. Wkroczono jednocześnie do wszystkich obiektów o jednej ustalonej porze. Na dworcu zatrzymano cztery kobiety i sześciu mężczyzn. Natomiast w dziuplach kolejne dwadzieścia osób w Pruszkowie i Wołominie pilnujących i przygotowujących transporty. Uwolniona grupa chłopców i dziewczynek w wieku od 12 do 16 lat została natychmiast ewakuowana do ośrodków opiekuńczych. Odbito z rąk gangsterów 32 osoby. Znaleziono w jednym z budynków dokumentację z tej i poprzednich transportów z ostatnich dwu lat. Tyle właśnie ta grupa działała, powiększając swój skład o kolejnych przestępców. Po zatrzymaniu tej grupy i wnikliwym prześledzeniu dokumentów ujawniono kolejne osoby powiązane z tą grupą. Dwu celników na granicy Niemieckiej, oraz dwa domy przed granicą, gdzie przetrzymywano nieletnich i kolejne sześć osób tam zamieszkałych, zamieszanych w proceder. ABP przekazało służbom Niemieckim część dokumentów na osoby związane z tymi przewozami i handlem na terenie Niemiec, Holandii, Danii, Hiszpanii, Francji. Prawdopodobnie zatrzymano tam ponad 20 osób wskazanych przez nasze służby. Młodzi byli z Polski, Litwy, Białorusi, Związku Radzieckiego. Kolejne kraje na swoich terenach ze współpracą wywiadu, z tego co mi się obiło o uszy wyłapały z tego procederu wiele następnych powiązanych z handlem dziećmi. O tym wszystkim dowiedziałem się od Jerzego, mimo, że jeszcze nie uczestniczyłem w spotkaniach aktywistów naszej grupy. Ludzie z naszej grupy działali na zasadzie wywiadowców. Starali się nie uczestniczyć bezpośrednio w akcjach zatrzymań i konfliktów zbrojnych. Od tego były inne jednostki zmilitaryzowane w naszej sekcji. Zadaniem naszym było rozpracowywanie ludzi i gangów oczywiście na zlecenia. Staraliśmy się nie ujawniać swojego wizerunku takie było motto. Cały zarząd mieścił się w tamtym czasie w Łodzi na Zarzewiu w niepozornej willi wynajętej na ich potrzeby, spotkań zarządu. Dokładnie nikt nie znał całkowitego składu tej grupy ludzi. Natomiast biuro robocze mieściło się w Warszawie na Targówku. dzielnica szemrana, więc najciemniej jak zwykle pod latarnia. Zakończenie akcji na Centralnym było moim na razie moim ostatnim zadaniem na zlecenie . Zakończyły się moje wstępne szkolenia i przygotowania do pracy. Przesłano mi wypłatę za to zlecenie. Zostałem poinformowany przez Jerzego, że przeszedłem weryfikację i zostałem pełnoprawnym udziałowcem grupy i wynagrodzenie będę otrzymywał jak wszyscy tylko za wykonane zadania. Koniec z miesięcznymi poborami. Za akcję Warszawską dostałem ponad dwadzieścia pięć tyś. zł. Jako nowy dostanę za każdy dzień akcji 100 $ USA, plus ewentualna premia uznaniowa. Jak już wspominałem zadaniem naszym było wtapianie się w otoczenie, stawanie się niewidzialnym, pozyskiwanie niezbędnych interesujących nas informacji, nie wzbudzając jakichkolwiek podejrzeń. Taka zasada mogła i musiała przynosić sukces, tylko trzeba było się jej nauczyć do perfekcji. Lata pracy w takich warunkach miała mnie do tego przygotować i uodpornić na stresy. Każde potknięcie lub niefart należało natychmiast przekuwać w sukces. Mam czekać w uśpieniu na dalsze zlecenie i kontakt ze swoim informatorem w moim otoczeniu.
------------------------------------------------------------------------------
-----wtręt 11-----1956 r.autobiografia.
Lato 1956 roku, jak już wspominałem mieszkaliśmy w centrum miasteczka przy rynku. W nocy zaczął się huk, gwar ludzki i jęk przejeżdżających czołgów. Z każdą chwilą narastający. Rano wybiegłem z domu. Rynek wyłożony kocimi łbami zatłoczony po brzegi czołgami, samochodami ciężarowymi transportowymi, sanitarkami i kilka samochodów z kuchniami polowymi. pełno wojska. Mnie się wydawało /miałem 6 lat/ że tylko Polskiego, ale starsi mieszkańcy mówili, że były też jednostki sowieckie. My jako dzieciaki byliśmy ciekawi, kręciliśmy się między pojazdami i żołnierzami. Dostawaliśmy od nich po kilka sucharów, cukier w kostkach brązowy. Ulice Chorzel były zatłoczone wojskiem i sprzętem. Prawdopodobnie okoliczne miejscowości też były pełne wojska i sprzętu. Trwało to kilka dni, potem stopniowo zaczęło się wszystko rozjeżdżać. Byłem za mały by to rozumieć, ale starsi mówili, że było nie ciekawie, mogło dojść do wywózki ludzie, ale w jakim celu tego nie wiedziałem. Takie były pogłoski i opinie. U nas nie było takiego przypadku ale w innych miejscowościach i miasteczkach dochodziło do aresztowań ludzi głośno mówiących o dominacji radzieckiej. Później chodząc po okolicznych lasach widać było wiele śladów pobytu wosk i sprzętu. Ojciec kolegi znalazł w lasach nad Orzycem spadochron z napisami po rosyjsku. Mieliśmy sporo frajdy z tym spadochronem bo porwany na kawałki służył nam dzieciakom do robienia sobie baloników. Przykładało się taki kawałek tego gumowanego materiału do ust i wciągało powietrze, w ten sposób tworzył się balonik. Rok później latem z kilkoma kolegami urządziliśmy sobie zabawę w Indian, jednego z kolegów przywiązaliśmy do drzewa obłożyliśmy gałęziami z sosen i podpaliliśmy. Zaczęło się to tlić i dymić uciekliśmy pozostawiając go przywiązanego. Dobrze, te gałęzie były świeże i nie chciały się zapalić. W tym czasie chodzący za grzybami mężczyzna usłyszał krzyki, ugasił tlące się gałęzie i odwiązał jeńca. Mieliśmy z tego powodu spore kłopoty. Matka nieszczęśnika wiele lat mi wypominała to zdarzenie. Taka dziecięca zabawa mogła doprowadzić do tragedii. Wiele podobnych jak się słyszy właśnie tak się kończy, potem zostawiając traumę na całe życie i tragedię dla poszkodowanej rodziny. Kolejnego lata w wakacje koledzy z sąsiedztwa znaleźli w okolicznych lasach niewypały powojenne, których w naszych stronach było bardzo dużo. Zaczęli je ściągać i majstrować po kryjomu w komórkach przy domu. Jeden Jurek Sz. przy rozbrajaniu doprowadził do detonacji, został kaleką bez ręki i nogi, oraz cały poharatany na całe resztę życia. Kolejne wydarzenie rok później. Chłopaki z Chorzel i okolicznych wiosek i miejscowości pobliskich umówili się w ilości około 100 dzieciaków na bitwę "pod Grunwaldem". Na peryferiach miasteczka na okolicznych łąkach gdzie wypasano krowy podzieleni na dwie grupy, Chorzele kontra reszta świata, wyposażeni w kije, pałki i przykrywki od garów jako tarcze zaczęli wojnę około 10 oo. Ktoś ze starszych mieszkańców powiadomił milicję o tym incydencie. Zaczęła się zjeżdżać milicja miejscowa i okolicznych posterunków i komend powiatowych z 50-ciu funkcjonariuszy. Rozpędzono zbiegowisko. Nadjechały za radiowozami karetki pogotowia wezwane na miejsce. Spałowano część opornych, reszta uciekła. Pozostałych na miejscu poszkodowanych opatrzono, część zabrano do szpitali w Przasnyszu i Szczytnie. Młodzieńcza fantazja nie zna granic. Dziecięce wybryki pozostawiają ślady fizyczne i psychiczne na całe życie.
----------------------------------------------------------------- 
-----18-----1972 r.autobiografia.
Obserwowanie osoby podejrzanej, jej mimiki twarzy, gestów rąk i reakcji ciała /inaczej mowy ciała/ w okolicznościach gdy nie spodziewa się, że jest obserwowana daje dużo oznak co do jej charakteru. Możliwości tego zachowania w chwilach zagrożenia są diametralnie inne niż w momencie pewności siebie i rozluźnienia. U osób takich występują gwałtowne zmiany właśnie okazywane poprzez mimikę twarzy i reakcję ciała. Rozpoznanie tych zmian daję olbrzymią przewagę i szansę na rozpracowanie nie będąc nawet zauważonym. Oczy człowieka w swoim spojrzeniu wyrażają bardzo wiele emocji. Obserwacja osoby podejrzanej, jego twarzy pozwala szybko wyciągnąć odpowiednie wnioski i je przeanalizować zgodnie z zaistniałą sytuacją. Pierwsze wrażenie ze spojrzenia i odruchy dają obraz zagrożenia, determinacji, lub odwrotnie. Agresja, radość, zaskoczenie, nienawiść i wiele innych emocji, jeśli się wie o tym właśnie można wyczytać z oczu człowieka. Tych i wiele innych ciekawostek uczyłem się na kolejnych spotkaniach w różnych miejscach w kraju gdzie byłem zapraszany przez kolejne miesiące i lata współpracy z agenturą. Tymczasem praca, kontynuacja nauki na kierunku ekonomia przemysłowa o kierunku zarządzanie kapitałem ludzkim pozwalała mi na zdobywanie teoretycznego doświadczenia, psychologicznego zrozumienia i kierowania ludzi, co w przyszłości doskonale się sprawdziło i potrafiłem to wykorzystać. Nadal te czynności, praca i nauka pochłaniała mi wiele czasu. Kontakt mój po kilku miesiącach powiadomił mnie, że obecnie przechodzimy reorganizację i ze względów merytorycznych, oraz mojej pracy i nauki nie będę absorbowany do czynnych działań. Natomiast o kolejnych zgrupowaniach i szkoleniach będę powiadamiany bym mógł w nich uczestniczyć. Oczywiście za każdy taki wyjazd otrzymywałem stosowne wynagrodzenie zgodne z ustalonym ryczałtem. W grudniu 1972 roku przez tydzień uczestniczyłem w takim obozie. Nic nowego przypominanie w trybie szkoleniowym teoretyki i doskonalenie sztuk walki samoobrony. Ponieważ rozpocząłem już studia, postanowiłem zmienić pracę na bardziej ciekawszą i mnie absorbującą mnie czasowo i fizycznie. Złożyłem dokumenty do Komendy Wojewódzkiej M.O. w Kielcach. W ciągu kilku dni w trybie przyśpieszonym zostały rozpatrzone i dopełnione wszelkie formalności. Nowa praca, inne obowiązki, podstawowe szkolenie w zakresie czynności, które miałem przed głównym szkoleniem wykonywać. Ktoś z góry pociągnął za sznurki ponieważ od razu dostałem przydział na wywiadowcę. Wielu z funkcjonariuszy krzywo patrzyło na mnie. Dostałem wyposażenie ponad 4000 zł. Mundur włożyłem kilka razy okazjonalnie na jakiś uroczystości. Przydzielono mi rejonizację działania w Ostrowcu i okolicach. Po kilku miesiącach dostałem skierowanie do szkoły podoficerskiej w Chmielniku, koło Buska Zdrój. Wcześniej we wrześniu 1972 roku poznałem dziewczynę , którą poślubiłem w 1974 roku będąc już na szkole podoficerskiej. Poznałem jej rodziców, którzy mnie zaakceptowali. Małgosia miała wtedy 19 lat, ja 22. W styczniu 1973 roku zmarł nagle jej tata, co bardzo przeżyliśmy oboje. Miał zaledwie 51 lat. Na zgrupowaniu w jednostce szkoleniowej było nas kompania około 70 mężczyzn. Podzieleni na plutony dostawaliśmy niezły wycisk na poligonach w odstępach kilku dniowych. Codzienna nauka teoretyczna, kryminalistyka, strzelanie na strzelnicy pod Buskiem Zdrój. Codzienność zlewała się w jednostajność.
--------------------------------------------------------------------
-----19-----1973/74 r.autobiografia.
Podczas wyjazdów na strzelnicę, mieliśmy kilka rodzajów broni do przestrzelania. Najczęściej używaliśmy krótkiej broni typu "tetetka", "czak 64". Natomiast z długiej podczas przebywania na poligonie strzelaliśmy do celów stałych z R.K.M, /ręczny karabin maszynowy/, "cekaemów, /CKM/ - ciężki karabin maszynowy -. Oraz innych broni w tamtych czasach dostępnych w służbach mundurowych wewnętrznych. Dwa razy miałem w ręku "kałasznikowa". Ćwiczenia z konserwacją, montażem i demontażem wszystkich rodzajów broni doprowadziły do perfekcji w ramach jej obsługi. W dni wolne od zajęć pobierałem przepustkę od oficera dyżurnego na kompanii i jechałem do swojej dziewczyny do Ostrowca. Zapamiętałem jeden z wielu takich wyjazdów. Dostałem przepustkę na sobotę i niedzielę, luty 1974 roku, prawie półtora roku od rozpoczęcia naszej znajomości. Szkoda mi było każdej chwili, by rozstać się z dziewczyną. Wsiadłem w ostatni autobus PKS do Kielc o godzinie 22 oo. W Kielcach byłem przed 24 oo. Okazało się, że już żadnego połączenia z Kielc do Chmielnika, ani nawet do Morawicy nie mam. Z Kielc do Chmielnika jest ponad 30 km. Zima, śnieg skrzypiący pod butami. Ja w stroju moro, ubioru cywilnego nie mieliśmy na szkole. Mróz do minus 15 stopni C. Nie zastanawiając się ruszyłem na piechotę w kierunku Chmielnika. Na miejscu miałem się zjawić przed apelem porannym, przed 6 oo rano. Maszerowałem żwawo, żadnych aut. Nawet jak jakieś się pojawiło to szybko znikało. Nikt się nie zatrzyma między lasami samotnemu mężczyźnie w moro. Do Chmielnika dotarłem przed apelem, zameldowałem się oficerowi dyżurnemu. Przebrałem się, apel i kolejne zajęcia. Taki był koszt odwiedzin ukochanej dziewczyny. Zaplanowaliśmy ślub na 20 lipca 1974 roku. Byłem zdania, że nie ma żadnej złej drogi do kochanej osoby. Budynek, w którym byliśmy zakwaterowani w Chmielniku na okres pobytu na szkole podoficerskiej mieścił się przy skrzyżowaniu dróg wylotowych z Chmielnika na Kielce, Busko i Jędrzejów. Wielka przedwojenna kamienica z kilkunastoma pokojami, w których byliśmy zakwaterowani po sześciu. Była sala wykładowa, gabinety kadry szkoleniowej. Większość wykładowców dojeżdżała z Kielc, Krakowa czy Warszawy. W suterenach budynku mieściła się łaźnia i magazyny, oraz kuchnia i jadalnia. Na półpiętrze hol na długość całego budynku. Budynek ten w przeszłości był siedzibą zakonnic, dopóki nie przejęło go państwo, gdzie z początku był posterunek milicji. Znowu czas mijał mi na zajęciach, nauce,przygotowaniem do kolejnych sesji egzaminacyjnych. Zamówiłem u lokalnego krawca dwa garnitury z myślą o ślubie. Jeden lekko beżowy, drugi ciemny brąz. Omówiliśmy z Małgosią i jej mamą szczegóły dotyczące ślubu, ilości gości na przyjęciu i koniecznych zakupów na przyjęcie. W lipcu dostałem na 4 dni przepustkę na okres ślubu i przyjęcia. Z urzędu stanu cywilnego goście pojechali na przyjęcie a my z żoną i kierowcą pojechaliśmy do centrum Ostrowca na Plac Wolności, gdzie pod pomnikiem 40 -tu pomordowanych ofiar elity Ostrowieckiej przez hitlerowców złożyliśmy kwiaty otrzymane z uroczystości. Podczas przyjęcia w pewnym momencie, gdy wszyscy goście siedzieli przy stołach, nagle spadł olbrzymi klosz w kształcie kuli z żyrandola. Roztrzaskał się w drobny mak. Ktoś powiedział z gości, że to przyszedł dając znać o swojej obecności na przyjęciu swojej córki w ten sposób tato mojej Małgosi, którą bardzo kochał. Żona moja miała inne dzieciństwo niż ja, była oczkiem w głowie ojca i rozpieszczana w każdy możliwy sposób na tamte czasy. Po przyjęciu po dwu dniach pojechałem do szkoły, gdzie jeszcze zeszło mi na szkoleniach kolejne dwa miesiące.
--------------------------------------------------------------------------- 
-----20-----1974/77 r.autobiografia.
Szkolenie podoficerskie dało mi sporo kolejnej wiedzy teoretycznej ale i sprawności fizycznej. Intensywne ćwiczenia samoobrony, przeróżne ich formy, sposoby dodały pewności siebie w trudnych momentach. Zakończenie szkoły pod koniec września 1974 roku. Wróciłem bogatszy o nowe doświadczenia do Ostrowca do jednostki M.O. W pierwszej kolejności zaległy i bieżący urlop dwa miesiące. Pojechaliśmy z małżonką do Zakopanego do pensjonatu "Jaskółka" niedaleko Krupówek, na dwa tygodnie. Robiliśmy sobie niewielkie spacery, na Krupówki, Kasprowy, pod skocznię. Oczywiście priorytetem były Krupówki, kawiarenki, pyszne ciastka z kremem, kawa, żona herbaty różnego rodzaju, /jest cały czas smakoszką przeróżnych gatunków/ - ja dobre piwo, małżonka lampka wspaniałego wina. Zajadaliśmy się smakołykami ze straganów koło kolejki linowej na Gubałówkę. Próbowaliśmy różne rodzaje oscypków. Pojechaliśmy koleją do Nowego Targu w celu zakupu kożuchów. Już na dworcu zostaliśmy zaczepieni przez "łapacza" namawiającego nas, że tylko on zna dobrych kuśnierzy i nas oprowadzi. Odwiedziliśmy kilku. U jednego z nich zakupiliśmy dwa porządne kożuchy, za cenę mojej czteromiesięcznej pensji /20 tyś. zł./ . Odwiedziliśmy w Białce Tatrzańskiej przyjaciela Władka Goryla. z dzieciństwa, u którego byłem na kolonii w wieku 13 lat. Pisaliśmy ze sobą sporadycznie, ale kontakt był. Miał już żonę i jedno dziecko. /potem miał w sumie pięcioro/. O nich wspomnę w kolejnych wtrętach. Byliśmy nad Morskim Okiem, ja wdrapałem się na dolinę pięciu stawów, na Morskim Okiem. Podziwialiśmy Rysy i szczyty Tatr spowite w mlecznych obłokach chmur. Powrót do domu. Od zakończenia szkoły podoficerskiej zamieszkałem z małżonką u jej mamy pod "Starą Hutą" na Traugutta. Czas znowu nabrał tempa. Rozpracowywanie operacyjne przestępców kryminalnych i innych grup zorganizowanych, zaangażowanych w przestępczość. Wyjazdy w tym celu w teren, obserwacje, zasadzki, zatrzymania, normalka. Oczywiście wyjazdy na uczelnię, kolejne sesje, wykłady, egzaminy kwartalne, półroczne i roczne. Małżonka kończyła szkołę policealną pielęgniarską. Uzgodniliśmy, że nie będzie pracował, zajmie się domem i niebawem dzieckiem. Ja zarabiałem wystarczająco i dodatkowe pieniądze płynęły czasami z innego wiadomego źródła. Pojawienie się maleństwa całkowicie ją pochłonęło, oczywiście przy pomocy mamy i mojej. W tym czasie bywałem kilka razy na spotkaniach koedukacyjnych w różnych miastach. Łódź, Piotrków Trybunalski, Góra kalwaria. Wyjazd do Pragi /Czechosłowacja/ najbardziej mi utkwił w pamięci podczas asymilacji z tamtym otoczeniem. /«przystosowanie się do życia w obcej grupie przez przejęcie jej kultury i przyswojenie sobie cech właściwych tej grupie; też: wchłonięcie obcej grupy»/. Tygodniowy pobyt na Hradczanach /Hradczany (dawniej Hradczyn, cz. Hradčany, niem. Hradschin, także Burgstadt) – powstała w XIV w. „królewska” dzielnica na zachodnim, wysokim brzegu Wełtawy w Pradze. W jej skład wchodzi kompleks zamku królewskiego (założonego w IX wieku), bazylika św. Jerzego, słynna Złota Uliczka, ogrody królewskie z Belwederem oraz, budowana przez 6 stuleci, katedra św. Wita. Jej elementami są także: całe byłe miasto Hradczany włącznie z obszarem zajmowanym przez Loretę oraz dzielnicę Nowy Świat (Nový Svět)/. Kamienny most na Wełtawą z posagami, piękne i niezapomniane widoki. Wraz z prowadzącym Czechosłowakiem wniknęliśmy do Praskiego półświatka zaledwie w ciągu kilku dni. Było nas siedmiu /zawsze taki trzon grupy był preferowany/ z Jerzym. Znaliśmy tylko swoje imiona i tak miało pozostać. Zatrzymaliśmy poszukiwanego od kilku miesięcy jednego z organizatorów handlu dziećmi, który uciekł z kraju podczas zatrzymań pozostałych. Nie było go wtedy w dziuplach, przebywał w terenie. Sprowadziliśmy gościa do Warszawy ps. "zdrapka", przekazaliśmy agencji, zainkasowaliśmy uzgodnioną kwotę plus koszty wyjazdu i wydatki na miejscu w Pradze. Mieliśmy uzgodnioną stawkę 100$ za dobę. Kolejne tygodnie i miesiące pracy, nauki, spotkania. Czas mijał. Nadszedł 1977 rok, czerwiec otrzymaliśmy oczekiwane mieszkanie M-3, które wspólnie z zoną i córką trzyletnią zaczęliśmy sobie urządzać. Załatwiałem w międzyczasie działkę pracowniczą na peryferiach miasta, gdzie spędzaliśmy na łonie natury dni wolne. Odkryliśmy w sobie kolejną miłość do przyrody i kwiatów.
-------------------------------------------------------------------
-----wtręt 12----- 1960/68 r.autobiografia.
Lata nauki w Z.S.Z. w Ostrowcu jak już wspominałem w1965/68, na początku mieszkałem na Alei 1 maja 13 z tyłu budynku był szalet miejski publiczny. Oczywiście i my jako lokatorzy tego budynku z konieczności musieliśmy z niego korzystać. Była piwnica w podziemiach budynku na węgiel i ziemniaki na zimę. Na podwórku za budynkiem stały murowane komórki piętrowe z podestem na piętrze, który spróchniały groził zawaleniem. Strach było po nim chodzić, ale tam właśnie mieliśmy komórkę na drewno i jako najlżejszy tam tylko chodziłem. W pojedynce mieliśmy tylko zlewozmywak, bieżącą wodę i kuchnię na węgiel, gzie przyrządzaliśmy posiłki i ogrzewaliśmy pomieszczenie. Miałem ze szkoły przyznane stypendium 175 zł. Z tego siostrze dawałem stówkę, a reszta była przeznaczona na przybory szkolne i ubranie. Chodziłem do parku miejskiego, w akacyj ki na Sienkiewicza, na wał nad Kamienną, oraz na stary pożydowski cmentarz "Kierkut", tam właśnie najczęściej robotnicy robili sobie libacje /spotkania/ po pracy i zbierałem pozostawione butelki po alkoholu. W ten sposób dorabiałem miesięcznie nawet do 200 zł. Za butelkę płacono na skupie 1 zł. ale od 10 szt potrącano na stłuczkę 1 szt. Zacząłem już wtedy pisać wiersze, raczej nie z potrzeby ale dla zysku. Znajomi wiedząc o moich zainteresowaniach zamawiali u mnie wiersze chcąc zaimponować dziewczynom, za które płacili mi za 1 wiersz 5 zł. W wakacje oczywiście jeden miesiąc pracowałem przy murarzach, a drugi miesiąc jechałem do Chorzel spotkać się z rodziną i kolegami. Pomagałem ojcu przy zwózce drzewa na opał na zimę. W 1966 roku jak zwykle sporo czasu spędziłem u swojej ukochanej babci Anastazji. Dała mi jeszcze w wianie pościel nową, którą kupiła za skromne swoje pieniądze i poduszki dwie puchowe i piękny jak na tamte czasy półkożuszek ocieplany na zimę z paczki od wujka z Australii, syna babci. Dostałem również " relikwię" stary zegar wiszący bogato zdobiony rzeźbami, pamiątka po mojej zmarłej mamusi gdy miałem 2,5 roczku. Zegar ten pielęgnowałem jak największy skarb. Co roku ściągałem z segmentu gdzie go przechowywałem, czyściłem. Mama mojej żony wielokrotnie nagabywała mnie bym jej dał ten zegar ponieważ bardzo jej się podobał. Po rozmowach z żoną i teściową daliśmy jej ten zegar w formie prezentu imieninowego z zastrzeżeniem, iż w przyszłości dostanie go nasza córka Ewelinka. Tak się nie stało ponieważ przyjechali kuzyni mojej żony z Radomia i wydębili od teściowej ten zegar. Byłem wściekły, żona również, bo mówiliśmy, że to jest jedyna pamiątka po mojej zmarłej mamie. Po wakacjach znowu szkoła i obowiązki. W listopadzie 1966 roku dostałem telegram, że babcia zmarła. Pojechałem na pogrzeb. Odeszła moja najukochańsza osoba, pozostał żal i wspomnienia po jej odejściu. Na przełomie 1967/68 roku tam gdzie z chłopakami ganialiśmy się, urządzaliśmy różne zabawy, grywaliśmy w palanta wśród gęstej zabudowy stodół, ktoś celowo lub nieświadomie zaprószył ogień. Spłonęło około 100 stodół drewnianych, krytych strzechą słomianą. Z tych strzech jako wyrostki wyciągaliśmy z dziur wróble i wieczorem jak się szło do kina, jeśli nie chcieli nas wpuścić za darmo na seans to przez uchylone drzwi wrzucaliśmy stado wróbli,które leciały do ekranu do światła i było po projekcji filmu. Potem już po kilku takich próbach przymykano oko i nas wpuszczano. Stodoły te należały do większości mieszkańców Chorzel, którzy mieli gospodarki i mieszkali w centrum miasteczka, tam właśnie trzymali swoje zbiory i paszę dla koni i krów. Olbrzymi pożar gaszono lub dogaszano jeszcze przez kolejne kilka dni, przez straże naszą i okolicznych jednostek O.H.P. Wspomnę jeszcze, jak mieszkałem jeszcze w Chorzelach, jesienią jako wyrostek chodziłem po okolicznych lasach /jak większość chłopaków/ na grzyby, które sprzedawałem znajomej mojej babci za kilka złotych. Dawałem również i babci, która robiła z nich pyszne sosy na śmietanie do ziemniaków. W ten sposób zaczynałem uczyć się zarabiać i szanować pieniądze. Jako dzieciaki wymyślaliśmy różne zabawy. Gdy się już zmierzchało w kilkunastu podzieleni na dwie grupy bawiliśmy się w "tutaja". Jedna grupa uciekała i się ukrywała, druga musiała ich szukać, potem na odwrót. Bieganie a obręczą od koła, lub fajerką z kuchni, które umiejętnie trzeba było patykiem, lub specjalnie wygiętym pogrzebaczem popychać i robić piruety, popisując się przed innymi. Gra w "cinkę' odbijanie drobniaków od ceglanej ściany i zbieranie puli. Strzelanie na Wielkanoc z karbidu wsadzanego do metalowej puszki, kilka razy trzeba było napluć na karbid by zaczął wydzielać gaz, zatykało się puszkę i do maleńkiego otworu z tyłu / zrobionego gwoździem/ przykładano zapaloną zapałkę. Następował wybuch. Albo z klucza z dziurką wypełnionego siarką z zapałek i gwoździa na sznurku. W tym czasie prześcigaliśmy się w pomysłach na zabawę. Nie zawsze bywało to mądre i bezpieczne, ale dziecięca fantazja i wyobraźnia nie zna żadnych ograniczeń. Nie wie co jest dobre a co złe, dopiero drogą eliminacji i zagrożenia poznaje wartości. Tym bardziej pozostawieni bez opieki i nadzoru dorosłych byliśmy panami siebie. Inaczej mówiąc wychowywała nas ulica, kształtując naszą wyobraźnię i wczesne dojrzewanie.
----------------------------------------------------
-----wtręt 13-----lata 1960-te- Chorzele.autobiografia.
Jeżdżąc do Chorzel na święta lub na 2-3 tygodnie wakacji w latach 1966/68 zainteresowałem się skąd pochodzi nazwa mojego miasteczka. W tym okresie liczyła około 2000 mieszkańców. Byłem ciekaw wielu spraw, sporo czytałem i byłem dociekliwy jeśli mnie coś interesowało. Rozmawiałem w gminie, niewiele się dowiedziałem. Dopiero rozmowa z miejscowym proboszczem zaczęła mi naświetlać obraz historii powstania nazwy i okoliczności z tym związane. Owocna rozmowa pobudziła moją ciekawość. Proboszcz zainspirował ją zaglądając do starych ksiąg kościelnych i bardzo szczegółowo przedstawił mi zarys historii Chorzel. Zaczęło się od kilku chałup nad brzegiem rzeki przy gościńcu biegnącym z zachodu na wschód, przecinającym rzekę w tym miejscu płytkim brodem. Legenda głosiła, że królowa Jadwiga przejeżdżając przez tę miejscowość zachorowała /zachorzała/ i stąd nazwa Corzele. Rzeka Orzyc bierze swoje źródła z rozległych torfowisk i królowa pijąc tę wodę po pewnym czasie ozdrowiała, stąd nazwa Orzyc / odżyć/ 
Jadwiga Andegaweńska – Wikipedia, wolna encyklopedia
https://pl.wikipedia.org › wiki › Jadwiga_Andegaweńska
królowa Jadwiga. 17 lipca 1399 w Krakowie) – królowa Polski z dynastii Andegawenów, córka Ludwika Węgierskiego i Elżbiety Bośniaczki, w 1384 koronowana na króla Polski, pierwsza ...
Koronacja: 16 października 1384.
. Ale historia jest zgoła inna to tylko legenda. Nazwę Chorzele wiąże się z prasłowiańskim słowem orz lub horz oznaczającym konia. Stąd też ma pochodzić nazwa rzeki Orzyc i nazwa puszczy – Chorzel pokrywającej okoliczne tereny. Po raz pierwszy nazwę „Chorzele” znajdujemy w pochodzącym z 1444 r. akcie donacyjnym księcia warszawskiego Bolesława IV na rzecz Wacława z Jaworowa. W 1473 r. książę mazowiecki Janusz II dokonał zamiany ziem z właścicielami – Wacławem z Jaworowa i rodziną z Chorzel. Dotychczasowi właściciele miejscowości otrzymali 10 włók w powiecie zambrowskim, Chorzele zaś trafiły do dóbr książęcych. Początek XVI w. stanowił okres rozwoju Chorzeli. We wsi było m.in. 10 karczm, kuźnica, kopalnia rudy, dwa młyny. Liczba mieszkańców była szacowana na ok. 150 osób. W 1529 r., po śmierci ostatnich Piastów, księstwo mazowieckie zostało włączone do Królestwa Polskiego, a tym samym Chorzele stają się wsią królewską należącą do województwa mazowieckiego, w składzie ziemi ciechanowskiej (od końca XVI w. w starostwie przasnyskim). Dopiero schyłek panowania Sasów przyniósł niewielkie ożywienie gospodarcze Chorzel. W 1757 r. król August III potwierdził dotąd nabyte przywileje miasta, a ponadto ustanowił dwa kolejne jarmarki. W 1776 r. król Stanisław August Poniatowski potwierdził dotychczasowe przywileje i do ustanowionych jarmarków dodał jeszcze dwa, co miało pomóc w aktywizacji handlu miasteczka leżącego przy granicy z Królestwem Prus. Burzliwe losy miasteczka na przestrzeni wieków raz podnosiły jego rangę to znów obniżały, pozbawiając również rangi miasta. 1 września 1939 r. wojska niemieckie zajęły Chorzele. Szybko rozpoczęto wprowadzanie okupacyjnych porządków. W październiku utworzono getto otwarte dla pozostałych w mieście rodzin żydowskich. Ostatni Żydzi /ponad 2100/ opuścili miasto w dniu 08.12.1941 r. – wywieziono ich do Makowa, skąd trafili do obozów zagłady w Treblince i Oświęcimiu. W latach 1940–1943 Niemcy zmienili ciąg komunikacyjny w mieście, wybudowali most betonowy na Orzycu, a wysiłkiem robotników przymusowych oraz Żydów z obozu pracy zrealizowano budowę tzw. Autostrady – drogi bitej do Przasnysza przez Rycice i Świniary. Z Chorzel na roboty przymusowe wywieziono 270 osób, w tym 54% dzieci. W latach 1939–1945 zginęło różną śmiercią 67 osób – 39 z nich zmarło w obozach, zostało zamordowanych lub straconych w egzekucjach. Już od początków okupacji Polacy tworzyli różne zalążki organizacji ruchu oporu. W końcu 1939 r. powołano placówkę Komendy Obrońców Polski (zlikwidowaną przez Niemców wiosną 1940 r.). Działały tu także placówki Związku Walki Zbrojnej (ZWZ) i Tajnej Organizacji Nauczycielskiej (TON). 20 stycznia 1945 r. do miasta wkroczyły oddziały Armii Czerwonej. W wyniku okupacji i działań wojennych ludność Chorzel zmniejszyła się do 2659 osób (wiosna 1945 roku). Szybko przystąpiono do odbudowy miasta. W marcu tego roku wznowiono działalność szkoły podstawowej, do której zaczęło uczęszczać 600 dzieci. Uruchomiono młyn motorowy, wiatrak oraz dwie olejarnie. Podstawą utrzymania większości mieszkańców było rolnictwo. W 1946 r. liczba mieszkańców wynosiła zaledwie 2187 osób. W międzyczasie część wyemigrowała na tzw. Ziemie Odzyskane. Liczebność ludności Chorzel do lat osiemdziesiątych XX w. kształtowała się następująco: 1946 r. – 2187 osób, 1950 r. – 1933 osoby, 1960 r. – 2141 osób, 1970 r. – 2443 osoby, 1974 r. – 2609 osób, 1978 r. – 2481 osób. Do tej pory nie osiągnięto stanu sprzed II wojny światowej, ani tym bardziej z początku XX wieku.
-------------------------------------------------------------------- 
-----21-----1972 r.autobiografia.
Szkolenie trwające dwa miesiące wniosło w moje życie sporo zamieszania ale i zmian. Uzyskane wiadomości od specjalistów, zajęcia praktyczne w namiocie szkoleniowym, w terenie ćwiczenia sprawnościowe dodały dużą dozę pewności siebie. Wkładano nam do głowy, że sztuki walk w naszym przypadku mają służyć do samoobrony, a nie popisywaniu się nimi. Nigdy nie atakuj bez powodu, staraj się unikać bezpośredniego konfliktu. W przypadku konieczności używać jej bezwarunkowo i natychmiast, tylko wtedy będziesz skuteczny i bezpieczny. Unikniesz zbędnych urazów zyskując przewagę nad zagrożeniem. Wśród kobiet dwie wyróżniały się nieprzeciętną sprawnością umysłową i fizyczną. Lola i Eli. Lola ps. " Larwa ", była szczupłą umięśnioną dwudziesto pięciolatką, 170 cm. wzrostu. Musiała sporo czasu spędzać na siłowni. Potrafiła w czasie treningu położyć na macie lub w terenie kilku przeciwników. Ja ważyłem wtedy ok. 70 kg. i mając już trochę doświadczenia sportowego też nie potrafiłem jej pokonać. Cała grupa przez ten okres zintegrowała się, wspólnie się wspieraliśmy w terenie i na zajęciach. Ludzie pochodzili z różnych środowisk i rejonów, ale nikt się nie uzewnętrzniał. Podczas przypadkowych rozmów i ich strzępków słów, które usłyszałem mimochodem budowałem sobie ich obrazy. Nikt nikogo nie wypytywał, bo i takie były zalecenia. Wiedzieć jak najmniej o innych i o sobie też nie wolno było ujawniać szczegółów. Kontynuowanie szkolenia wyzwoliły we mnie, zapewne i w innych pokłady pewności siebie i aktywizacji postrzegania innym spojrzeniem siebie w otoczeniu. Zdobyte doświadczenia miały procentować w przyszłości. Poinformowano nas, że o ewentualnych kolejnych spotkaniach szkoleniowych, czy zadaniowych będziemy informowani tuż przed ich realizacją. Z uwagi na ewentualne możliwe wycieki taki system był już sprawdzony przez biuro wielokrotnie, potwierdzony 100% skutecznością. Przykład podano nam z kilku akcji, które agencja nasza przeprowadziła samodzielnie, informując bardzo wąskie grono ABW, lub inne organy współpracujące będące w gotowości tuż przed rozpoczęciem końcowej fazy akcji. Zgłoszone wnioski dotyczące koordynacji kolejnego angażowania się naszej grupy w zadania mają być wzięte pod uwagę by unikać zbędnych zagrożeń.
----------------------------------------------------------------------
-----22-----1978 r.operacja 'DRWAL"autobiografia.
Gniew zawsze jest złym doradcą. W chwilach wzburzenia najczęściej popełniamy błędy , do których by nie doszło. Dlatego staraj się zawsze analizować sytuację by podejmować alternatywne słuszną decyzję, nawet w krytycznych sytuacjach. Takie i wiele innych zasad wpajał mi Jerzy podczas kolejnych spotkań. Został moim mentorem na wiele długich lat naszej współpracy. Praca w komendzie, kolejne awanse, codzienność zlewała się w rutynę. Jesienią 1978 roku zostałem służbowo oddelegowany do pracy w K.W.M.O. w Kielcach na ul. Seminaryjska. Dwóch oficerów prowadzących z Kielc i jeden z Warszawy, oraz ja i jeszcze dwóch mężczyzn po cywilnemu. Po wstępnej prezentacji kto jest kto i skąd, dowiedziałem się, że jeden z cywili jest z Komendy Miejskiej M.O. z Lipska, natomiast drugi oddelegowany z Warszawy, ale nie z Milicji Obywatelskiej. Przedstawiono nam zadanie jakie nas czeka w związku z wezwaniem na odprawę. W lasach pomiędzy Bałtowem, Siennem, a Lipskiem na obszarze około 1600 ha. ukrywa się mężczyzna po czterdziestce, seryjny morderca. Podejrzany jest o bestialskie mordy na mieszkańcach okolicznych wiosek. Wymyka się zastawionym na niego prowadzonym obławom od ponad roku.Operacji nadano kryptonim " DRWAL " i takim hasłem mamy się powoływać na posterunkach w okolicy poszukiwań. Dostaliśmy rysopis mordercy. We trzech, ja, funkcjonariusz z Lipska i pracownik z Warszawy dostaliśmy ekwipunek z prowiantem, niezbędniki w terenie i samochód służbowy Nyskę. Pierwsze czynności służbowe postanowiliśmy po wyjeździe z Kielc dokonać prowadząc rozmowy rozpoznawcze na okolicznych posterunkach M.O. w zagrożonych terenach. Posterunki zostały powiadomione przez wyższe instancje o możliwym zjawieniu się naszej grupy i udzieleniu nam niezbędnej pomocy w ich terenie. Oraz o gotowości do współpracy w razie konieczności. Odwiedziliśmy kilka posterunków, pobraliśmy na nich namiary, ale nic konkretnego z tych spotkań nie wynikało. Drugą wersję obraliśmy na rozpytywaniu sołtysów okolicznych sołectw i mieszkańców wiosek. Po kilkudziesięciu rozmowach złapaliśmy trop. Mężczyznę o podobnym rysopisie kilka dni temu był widziany w wiejskim sklepiku na obrzeżach w gminie Tarłów. Kolejna informacja wpłynęła do nas, że poprzedniego dnia był widziany jak kręcił się w okolicach Okoła, skąd z okolicznych gospodarstw zginęło trochę drobiu. Było to około 4-5 nad ranem w/g wypowiedzi miejscowych rolników. Okoliczne lasy rozciągały się aż pod Bałtów, Sienno, ogromny obszar, kilkaset km. 2. To wszystko ustaliliśmy w ciągu dwóch dni pobytu w terenie. Kolega z Lipska jako znający doskonale topografię terenu tych okolic, pracując w organach już od 15-tu lat zaproponował żebyśmy udali się na najbliższy posterunek, tam zostawimy Nysę. Wyposażeni w suchy prowiant, napoje, radiostacje następnego dnia skoro świt wyruszyliśmy w teren okolicznych lasów. Na osobności gość z Warszawy powiedział mi, że wie kim jestem i że on też jest z agencji, ale nic więcej nie chciał wyjawić. Zadanie dostał z góry by włączyć się jako wywiadowca z delegacją do Wojewódzkiej w Kielcach. Został poinformowany tylko, ze w akcji tej będzie brał udział jeden z naszych ludzi z Ostrowca. Więc skojarzył tylko fakty. Cały dzień w terenie i nic. Przekoczowaliśmy na pobliskim posterunku w Okole. Żona jednego z funkcjonariuszy przyniosła nam obfitą kolację. Pieczona gęś nadziewana jabłkami, solidnie przyprawiona , bochen wiejskiego chleba, termos z gorącą herbatą i pół litra wyśmienitego samogonu. Kolację zjedliśmy rozmawiając o jutrzejszej wyprawie. Zaplanowaliśmy obrać odpowiedni kierunek w/g uzyskanych wskazówek od chłopów i kolegi z Lipska. Syci po kolacji i wypiciu bimbru poszliśmy spać.
----------------------------------------------------------------- 
-----23-----1978 r.- operacja "DRWAL"autobiografia.
Rano gotowi i zwarci skoro świt wyruszyliśmy z posterunku kierując się lasami na południowy zachód w stronę kompleksów Bałtowskich. Wyposażeni w kompasy, krótkofalówki o zasięgu do dwudziestu kilometrów, oraz radiostację do połączeń lokalnych z posterunkami i komendami M.O. Rozdzieliliśmy się już o godzinie 7 oo i ruszyliśmy mini tyralierą w określonym wcześniej kierunku. Mieliśmy się informować o każdej nieprawidłowości napotkanej po drodze. Gość z Warszawy i ja mieliśmy już spore doświadczenie w poruszaniu się po kompleksach leśnych, ale nie informowaliśmy kolegi z Lipska o tym. Pozbawieni kontaktu wzrokowego mieliśmy co 10 min. ustalonym hasłem się zgłaszać, by zapobiec zaskoczeniu i eliminacji jednego z nas. Około godziny 14 oo spotkaliśmy się w głębi lasów na posiłek. Po ustaleniu dalszej penetracji wyruszyliśmy dalej w teren. Pod wieczór dotarliśmy do jednej z niewielu małej leśniczówki, nadleśnictwa Bałtowskiego. Wylegitymowaliśmy się leśniczemu nie informując go o celu naszego pobytu w tej okolicy. Leśniczy udostępnił nam jedno z trzech pomieszczeń, gdzie rozłożyliśmy dwa śpiwory. Kolega z Lipska zajął pojedynczy rozkładany fotel. Leśniczy poczęstował nas skromną kolacja z usmażonej na słoninie i kiełbasie pokrojonej na drobno, zasmażanej cebuli i to wszystko zalane rozbitymi jajkami, doprawione solą i pieprzem. We czterech posililiśmy się i po krótkiej rozmowie poszliśmy spać. Rankiem obudziły nas odgłosy dochodzące z kuchni i zapach smażonej cebuli i kiełbasy. Gospodarz poczęstował nas tym przysmakami i gorącą mocną kawą. Podziękowaliśmy mu za poczęstunek, dobre serce i gościnę zostawiając mu 200 zł. Poszliśmy w teren. Robiliśmy kolejne kilometry tym samym systemem co poprzedniego dnia. Mijaliśmy zagajniki młodników, olbrzymie połacie starodrzewi, oraz co jakiś czas przecinki, wyręby i składy kubików drzewa przemysłowego przygotowanego do wywózki. Poobcinane gałęzie luźno, lub na stertach leżały w obrębie wyrębu. Gałęzie okoliczni mieszkańcy zabierali na opał po wywózce drewna i pozwoleniu nadleśnictwa. Wokół wyrębów przebiegające dukty dojazdowe były rozjeżdżone przez pojazdy firmy wykonującej wyrębu - pozyskiwanie drewna. Tak minął nam kolejny dzień poszukiwań. Przed wieczorem siedliśmy na posiłek przy niewielkim ognisku. Rozłożyliśmy się w śpiworach. Długo nie mogłem zasnąć, coś mi nie dawało spokoju. Intuicja moja jak zwykle mi podpowiadała, że jakiś fragment układanki jeszcze nie wskoczył na swoje miejsce, ale było to jakby nieuchwytne. Jeszcze przed świtem obudziłem się z przekonaniem, ze wiem co mi umknęło i dopiero do mnie dotarło w szczegółach. Mijając poprzedniego dnia wycinki drzew widziałem rozjeżdżone dukty wokół, na jednym z tych podjazdówek były spore łachy piachu żółtego, inne niż na innych duktach, gryzące się z otoczeniem. To właśnie nie dawało mi spokoju. Rankiem podzieliłem się tą wiadomością z pozostałymi partnerami wyprawy. Postanowiliśmy tam wrócić i dokładniej przyjrzeć się co to może znaczyć. Koło południa dotarliśmy w okolice tych wycinek. Nic nadzwyczajnego, ale wyraźnie tło podłoża na rozjeżdżonych dojazdach były tylko w jednym miejscu na odcinku około 100 m. Sprawdziliśmy inne dojazdy nic tam się nie wyróżniało od otoczenia. Nie był sensu, by ziemia żółta tam samoczynnie się znalazła, lub była nawieziona przez pojazdy. Było tego za dużo i tylko w tym jedynym miejscu.
--------------------------------------------------------
-----24----- 1978 r. operacja "DRWAL"autobiografia.
Zapytałem towarzyszy czy myślą to samo co ja. Doszliśmy do wspólnego wniosku, że piasek żółty musi pochodzić z jakiegoś wykopu i tu go przyniesiono. Po wstępnych oględzinach terenu lasu i wyrębu nigdzie takiego nie było. Badając kolejne połacie lasu wokół tej wycinki zauważyliśmy odchody, kupy gówien rozniesione przez zwierzęta. Poza tym nic innego nie przykuwało naszej uwagi. Mogli zostawić je grzybiarze, jeśli były by pojedyncze lub wykonujący przecinkę drwale. Każda ewentualność mogła być możliwa. Mimo wszystko już te dwie przesłanki, piasek żółty i odchody dawały nam do myślenia. Zaczęliśmy jeszcze baczniej się rozglądać po otoczeniu. Posililiśmy się około 15 oo i ponownie skrupulatniej rozglądaliśmy się szukając jakichś szczegółów odbiegających od normy. Wśród porozrzucanych gałęzi w jednym miejscu była niewielka kupka, o kilka gałęzi więcej niż w innych miejscach. Poczuliśmy w jej pobliżu swąd spalenizny. Po rozgarnięciu okazało się, że ukryte jest ma miejsce po ognisku. Resztki nadpalonego drewna, kostki drobiowe, popiół, których nie strawił do końca ogień. To również jeszcze niczego konkretnego nie dowodziło. Dawało kolejny punkt do myślenia jako trzeci element. Zaczęliśmy bacznie przyglądać się ściółce leśnej w tym rejonie. Zauważyliśmy grudki żółtej ziemi koło jednej ze stert gałęzi z wycinki. Zaczęliśmy powoli rozgarniać gałęzie, zobaczyliśmy grubą czarną folię przykrywającą jakiś otwór w ziemi. Pod folią było kilka grubszych gałęzi zabezpieczających wejście. Po odsłonięciu wejścia ostrożnie zajrzałem do otworu gdzie było wejście do niewielkiego tunelu. Zaświeciłem latarkę i wszedłem do wnętrza skulony. Po około trzech metrach, pod konarami jednego z wielkich drzew wykopana była jama 2/2 m2. Wewnątrz stał stary mały stolik, na nim lampa naftowa, obok siennik śmierdzący stęchlizną wypchany słomą. Spora ilość koców, odzieży, wszystko zawilgocone, cuchnące. Trochę zapasów jedzenia, słoiki z przetworami. Nic więcej nie było, ale to już świadczyło o tym, ze ktoś tu przebywał. Wyszedłem z ziemianki. Przykryliśmy wejście tak jak było i odeszliśmy zastanawiając się co dalej mamy robić, czy powiadamiać o znalezisku, czy jeszcze nie. Doszliśmy do wniosku, że osoba tu koczująca może być przez nas poszukiwana, chociaż nie koniecznie. Ale zapasy i legowisko świadczyły o tym, że jest obecnie wykorzystywane. Widocznie na dzień opuszczał tę ziemiankę i wracał dopiero na noc. Postanowiliśmy podjąć obserwację. Doprowadziliśmy ognisko i ziemiankę do stanu poprzedniego, sprawdzając najdrobniejsze szczegóły. Dyskretnie zaczęliśmy rozglądać się za odpowiednią kryjówką w pobliżu. Ukryliśmy się w niewielkich kupkach zgromadzonych gałęzi. Zaczęło się już ściemniać. Już zapadł mrok jak ktoś zaczął się zbliżać. Mężczyzna pewny siebie, wcale nie interesował się otoczenie. Obładowany czymś szedł pewnie do swojej kryjówki. Na plecach miał sporych rozmiarów plecak, w jednej ręce duża torba. Na prawym ramieniu coś wyglądające jak długa broń. Pozostawił bagaże koło ziemianki, a z bronią odszedł ze 20 m. pod rozłożystą sosnę. Schylił się i podniósł jakąś szeroką deskę okrytą mchem.
--------------------------------------------------------------- 
-----25-----1978 r. operacja "DRWAL"autobiografia.
Zawinął broń w coś podobnego do futerału i schował we wnęce. Zakrył schowek i wrócił do pozostawionych pakunków. Zastanawialiśmy się czy nie wydostać się teraz z pod gałęzi, czy czekać do rana. Możliwe, że mógł mieć przy sobie krótką broń i robiąc hałas wydostając się z pod gałęzi użył by jej. Minimalizując zagrożenie postanowiliśmy poczekać do rana, przemyśleć fakty zaskoczenia i przygotować się do dalszego rozwoju sytuacji. Facet odgarnął gałęzie i wszedł do ziemianki. Naciągnął jedną z gałęzi na otwór wejściowy. Zapadła noc. Wygrzebaliśmy się z pod gałęzi. Powoli okrążyliśmy kryjówkę. Cisza, tylko gdzieś zaskrzeczał zbudzony ptak. Zajęliśmy odpowiednie pozycje, jak najbliżej się dało. Minęło kilka godzin, opatuleni czekaliśmy w gotowości kilka metrów od tego miejsca, leżąc na gałęziach, częściowo ukryci. Było jeszcze ciemno jak pierwsze ptaki budziły się ze snu zwiastując niebawem nadejście poranka. Rozpoczynając swoje koncerty budziły nadchodzący świt. Niebo zaczęło nabierać brudno ciemnego błękitu. Gałęzie nad kryjówką się poruszyły. Z dziury wyszedł brodaty gość solidnej postury, przeciągnął się prostując zdrętwiałe kości. Stanął pod pobliskim drzewem, może ze trzy metry ode mnie. Rozpiął rozporek i zaczął sikać. Lepszego momentu nie mogłem się spodziewać. Wyskoczyłem z ukrycia błyskawicznie w ułamku sekundy i powaliłem gościa na ziemię. Ważyłem w tym czasie 105 kg. przy wzroście 185 cm. Nie miałem żadnego problemu ani zawahania z jego obezwładnieniem. Pozostałych dwu dopadło do nas i już po chwili gość był skuty. Chłopisko wysokie, ale wynędzniałe, widocznie okres ukrywania się dał mu się we znaki. Skuty i związany jak baleron leżał na ściółce leśnej. Nie spodziewał się, że ktoś może go w jego matni o tej porze dopaść. Wszedłem ponownie do jego kryjówki. Dokładnie przeszukałem każdy zakamarek. Pod barłogiem znalazłem dwa pistolety "tetetki" dobrze utrzymane. Mieliśmy rację czekając do rana bo pistolety miał przy sobie i mogliśmy mieć problemy wieczorem z jego zatrzymaniem. W słoikach miedzy przetworami miał kilkaset sztuk amunicji do tych pistoletów i do broni długiej. Dokładne przeszukanie kryjówki i ewentualnych schowków zajęło mi ponad godzinę. W tym czasie koledzy powiadomili przez naszą radiostację dalekiego zasięgu Wojewódzką w Kielcach i Stołeczną, oraz posterunki MO najbliższe naszego położenia. Przeszukałem resztę barłogu, znalazłem jeszcze kilka sztuk noży różnej wielkości, niewielką siekierę, bagnet, piłkę ręczną, oraz dwa kastety ręcznej roboty. Wszystko to podałem na górę, gdzie na rozłożonym jednym z koców z kryjówki zostało to ułożone. Mężczyzna w wieku trudnym do określenia, mógł mieć dobrze 40 czy 60 lat. Z uwagi na zarost i wynędzniały wygląd tak właśnie wyglądał. Leżał bez ruchu, nic się nie odzywał, jakby poddał się w zaistniałych okolicznościach. Ze schowka pod rozłożystą sosną wyciągnęliśmy sztucer myśliwski w futerale, oraz kolejne dwie sztuki broni krótkiej "Mauzery" w bardzo dobrym stanie zabezpieczonych przed wilgocią i zakonserwowanych. Oczywiści sporą ilość amunicji w słoikach do tego typu broni. Powiadomione jednostki potwierdziły powiadomienia i podane namiary naszej obecności. Po godzinie pierwsi funkcjonariusze z posterunku z Bałtowa, potem z Lipska pojawili się na miejscu. Po około trzech godzinach przyjechała ekipa z K.W.M.O. z Kielc z okolicznymi milicjantami znającymi okolicę. Ekipa kryminalna z technikami zajęła się oględzinami, zabezpieczaniem sprzętu w miejscu kryjówki oraz terenu. Gościa zapakowano do auta i wywieziono. Nas odwieziono do K.M.M.O. do Ostrowca.
------------------------------------------------------- 
-----26-----1979 r. autobiografia.
Co było dalej tego jeż nie wiem, bo czynności przejęła do dalszego prowadzenia stołeczna. Dostałem nagrodę w Wojewódzkiej w postaci miesięcznego wynagrodzenia ponad 4000 zł, oraz marchewkę   obietnicę kolejnego awansu. Następne dwa epizody, które przedstawię z okresu pracy w organach ścigania. Praca jak inne, tylko bardziej dynamiczna, wymagająca kreatywnego myślenia i szybkiej reakcji tak psychicznej jak i fizycznej. Byłem w tym czasie wysportowany o wadze ponad 100 kg. Spacerkiem idąc na melinę gdzie byłem umówiony z informatorem na ul. Sienkiewicza w Ostrowcu /luty 1979 rok/, który za niewielkie pieniądze dostarczał mi istotne informacje o złodziejach obrabiających sklepy, domy prywatne, oraz o kolejnych pojawiających się paserach. Informacje te potrafiłem zamienić potem na grubsze sprawy, tak działa świat informacyjny w tych kręgach. Idąc ulicą Sienkiewicza około 10 oo rano przy skrzyżowaniu z Waryńskiego/obecnie Jana Pawła/ między blokami około 20 m. ode mnie zauważyłem grupę ponad 10 osób stojącą nad leżącym facetem na śniegu i jeden z nich go traktował ostro z buta po całym ciele. Leżący krzyczał z bólu, reszta się cieszyła i śmiała. Podszedłem do nich od tyłu krzycząc milicja, jednocześnie wywijając legitymacją M.O. /szmata, lub okładki, taka powszechna nazwa była wtedy/. Trwało to 2 - 3 sekundy, grupa natychmiast się rozbiegła. Kopiący leżącego błyskawicznie się odwrócił i zaatakował mnie ciosem prawym sierpowym. Uchyliłem się ale i tak dostałem otarciem ciosu po policzku i w nos. Gdyby uderzenie poszło centralnie powalił by mnie nokautem na glebę. Gość się zachwiał pod wpływem impetu chybionego ciosu. Dostał kolanem w pochyloną twarz, wyłożył się jak długi. Leżący mężczyzna poderwał się i uciekł. Ja nie chcąc robić zbiegowiska poderwałem tego co mnie uderzył i zawlokłem do pobliskiej klatki schodowej bloku. spuściłem mu łomot, nawet nie zdążył zareagować na moje ciosy, starając się nie narobić mu śladów. Dostał prawą nogą cios ostry w krocze, gdy się pochylił po tym uderzeni wyprostowałem go nadgarstkiem otwartej dłoni w podbródek, aż zadzwoniły mu zęby, poleciał na ścianę. Dostał kolejne cztery ciosy pięścią prawej i lewej ręki w okolicę wątroby i klatki piersiowej pod żebra. Kilka sekund i było po gościu, padł nieprzytomny na posadzkę. Wyciągnąłem radiostację z za pazuchy, zgłosiłem napaść na funkcjonariusza kodem 001, podając namiary gdzie się znajduję. Rozłączyłem się trzymając radiostację w ręku. W czasie mojego komunikatu gość widocznie oprzytomniał, bo błyskawicznie się poderwał, wyrwał mi radiostację i roztrzaskał ją w drobny mak o betonową posadzkę klatki schodowej. Zamachnął się, ale już mnie uderzyć nie zdążył, gdyż prawy sierpowy w twarz i poprawka z łokcia w podbródek ponownie posłała go na posadzkę. Nie podniósł się aż do przyjazdu radiowozu po około 10 minutach. Skutego wrzucili do Nyski, a mnie Fiatem /drugim radiowozem/ zawieziono do szpitala na Szymanowskiego na badania i opatrunek krwawiącego nosa. Po badaniach wyszedłem, pojechałem do Komendy, napisałem raport z zajścia. Okazało się już następnego dnia, że zatrzymany osobnik jest aktywnym bokserem klubu sportowego Huty K.S,Z.O. Ostrowiec. Po poręczeniu Huty i Klubu został zwolniony. Wypłacił mi odszkodowanie jako zadośćuczynienie za napaść w wysokości 5 tyś. zł. tym samym wycofano oskarżenie. Pozostała mu pamiątka cztery złamane żebra i obita twarz. O obrażeniach wewnętrznych nie wspomnę. Wyłączony z treningów i boksowania na dobrych parę miesięcy. Podejrzewałem, że jego aktywność i notowania spadły diametralnie tak w boksowaniu jak i zawodowo. Będzie musiał powrócić do pracy w Hucie na poprzednie stanowisko. No i co najistotniejsze Komenda wystąpiła o zwrot kosztów rozbitej radiostacji w wysokości 40 tysięcy zł.
-------------------------------------------------------- 
-----27-----1977 r.autobiografia.
Z racji wykonywanego zawodu znałem wszystkie meliny i osoby różnej profesji w Ostrowcu i bliższej oraz dalszej okolicy. Kontakty nieoficjalne z alfonsami i ich podopiecznymi przynosiły wymierne efekty poprzez uzyskiwanie informacji o środowisku przestępczym. Coś za coś, taka była wymiana bez gotówkowa, a czasami i za pieniądze. Metody, które stosowałem i wykorzystywałem sprawdzały się znakomicie. Ale to były lata szkoleń i metody prób i błędów w tym zawodzie. Delikatne podpuszczanie jednych na drugich drobnymi informacjami /na ucho/, odpuszczanie większości incydentów pozwalało mi kontrolować środowisko. Sporo moich współpracowników na Komendzie szczerze mi zazdrościło takich wyników wykrywalności. No cóż większość z nich była po zawodówkach, albo i nie, więc nie dziwiłem się, że nie potrafią samodzielnie myśleć tylko wykonują rozkazy swoich dowódców grup. Kilku przychodziło z mojego pionu by im pisać notatki służbowe, bo nie potrafili sklecić kilka logicznych zdań ze zdarzenia. Kilku z nich lizało dupę "Jastrzębiowi", taką ksywkę miał nasz były komendant jednostki. Jeśli tylko mogli podkładali "świnię" mnie lub innym pracownikom. Wysyłając fałszywe informacje i czekając na rezultaty i reakcje osób dotyczących. jeden z takich lizusów Mareczek K. świecił mi ładnie w oczy /kurdupel 150 w kapeluszu/ a o wszystkim leciał informować zaraz "Jastrzębia". Ale o tym napiszę później jak wykorzystałem go do opuszczenia organów M.O. Kolejny incydent miał miejsce w lutym 1977 roku. Mieszkaliśmy jeszcze z żoną i córką pod hutą u mamy żony. Przyjechała do nas koleżanka żony ze szkoły pielęgniarskiej, mieszkała poza Ostrowcem w miejscowości Rżuchów w kierunku na Opatów. Trochę się zasiedzieliśmy. Poszliśmy ją odprowadzić na autobus na ul. Obrońców Stalingradu /obecnie Sandomierska/ skąd miała po 20 oo połączenie. Tu zadziałał pierwotny instynkt. Poczułem jak w moim ciele uruchamia się mechanizm walki o przetrwanie lub wola ucieczki. Zaczyna działać podwzgórze mózgu, wysyłające impulsy aktywujące układ nerwowy. W rezultacie rdzeń nadnercza wydziela adrenalinę i noradrenalinę oraz kortyzol. Równocześnie następuje szereg reakcji, zwiększa się ukrwienie mózgu, rozszerzają się oskrzela, zwiększa się tempo oddechu, serce zaczyna szybko pracować. W mięśniach rozszerzają się naczynia krwionośne, wątroba przetwarza glikogen na glukozę napędzając w ten sposób cały układ mechanizmu człowieka. Czas na reakcję zmysłów, źrenice się rozszerzają jak po narkotyku, wzrok się wyostrza, widzi szybciej niż myśli. Spowolnieniu ulegają w tym czasie inne zmysły mniej przydatne jak smak, węch a czasami i słuch. Cały ten proces jest jak wyczytałem kiedyś starszy niż nasza cywilizacja. Pochodzi z okresu jak nasi praprzodkowie uciekali przed dzikimi zwierzętami, tygrysami, dinozaurami po stepach, sawannach, kniejach kryjąc się po jaskiniach. Tysiące lat względnego spokoju doprowadziły w ludziach zanik reakcji i wyzbycie się mechanizmów obronnych. W przypadku zagrożenia nieruchomieją przerażeni nie wiedząc co się z nimi dzieje. Nie potrafią wykorzystać szansy, które dyktuje im własne ciało. Typowa amnezja wsteczna i poddańcze nastawienie. Szedłem wąskim chodnikiem z przodu a dziewczyny za mną z tyłu rozmawiając. Byliśmy ubrani ciepło bo była zima. Ja na głowie miałem taki typ czapki modnej w ty czasie futrzanej papachy. Naprzeciwko nas idzie trzech nastolatków wyrośniętych 17 - 18 lat. Jeden z nich przechodząc koło nas rozdarł się "o idzie cap w ruskiej czapce" i ryknęli pozostali śmiechem. Doskoczyłem do nich w oka mgnieniu, psiknąłem im po twarzach gazem łzawiącym. Złapałem dwóch za kołnierze i stuknąłem ich o siebie. Jeden z tych trzech uciekł. Zaczęli mnie przepraszać, puściłem ich po chwili. Za moment naprzeciwko nas jak tamci odeszli, nadchodzi gość napakowany zmierzając prosto na mnie. Coś właśnie zaskoczyło w moim instynkcie, za szybko szedł jak by się gdzieś spieszył. Mijając mnie najpierw zobaczyłem reakcję jego prawej ręki jak wyprowadza potężne uderzenie prawego sierpowego. Moja nagła reakcja i szybki refleks, uchylają się przed ciosem spowodowały, że gość się zachwiał od własnego impetu i chybionego celu. Zaczął uciekać między czerwone kamienice naprzeciwko kościołka. Później okazało się, że ten trzeci co uciekł powiadomił starszego brata, że ktoś ich zaatakował na ulicy i wskazał na mnie. Braciszek był uznanym bokserem w lidze reprezentacyjnej na K.S.Z.O. w Ostrowcu. Pogoniłem za uciekającym facetem, który wbiegł między wspomniane kamienice między ulicami Obr. Stalingradu, Kościuszki i Stanika. Usłyszałem tylko krzyki "kurwa jak wbiegnie między kamienice to żywy już stamtąd nie wyjdzie". To dotyczyło mnie. Znałem bardzo dobrze okolice bo też tam się wychowywałem. Uciekający pognał w kierunku ul. Stanika, na przełaj przez podwórka. Dobiegając do wspomnianej ulicy obok przedszkola zamontowana była niska barierka by dzieciaki nie wybiegały bezpośrednio na ulicę. Gość tam mieszkający widocznie o niej a wrażenia zapomniał, bo zawadził się i pełnym impetem runął na asfalt jezdni. Wskoczyłem na niego, wyciągnąłem mu z kieszeni dokumenty i siedząc na nim zatrzymałem pogotowie z przychodni obok. Wylegitymowałem się, poprosiłem o powiadomienie Komendy M.O. Po kilku minutach nadjechały dwa radiowozy. Zatrzymano gościa i jego brata. Po przesłuchaniu i przetrzymaniu na dołku do rana okazało się, że brat zatrzymanego i jego kumple w sześciu obrabiali pijanych pracowników huty po wypłatach wychodzących z restauracji "Parkowa" i Zielone drzwi" oraz okolicznych barów. Brat zatrzymanego oświadczył, że o niczym nie wiedział. Zatrzymana grupa przyznała się do kilkudziesięciu zgłoszonych napadów. Kolejna premia i pochwała w aktach.
------------------------------------------------------ 
-----wtręt 14----- 1964 rok.autobiografia.
Mając 14 lat mój ojciec zaczął bardziej się starać po wyroku 2 lat więzienia za znęcanie się nade mną /wyrok w zawieszeniu na 5 lat/. Załatwił mi pierwszą kolonię w wakacje. Pracował wtedy jako dozorca w mleczarni w Chorzelach. Pracę ktoś mu załatwił, by mieć minimum lat do emerytury. Miał wtedy już 57 lat. Pojechałem P.K.S. do Białki Tatrzańskiej Środkowej wraz z innymi dzieciakami z naszego rejonu z opiekunem grupy. Zadaniem opiekuna było dostarczyć grupę dzieciaków i ją odebrać po zakończeniu kolonii. Na wstępie podczas przyjęcia wizyta u lekarza, rozmowy, badania. Stwierdzono u mnie i kilku innych dzieciaków wszawicę. Nasmarowano nam głowy naftą i zabrano ubrania do dezynfekcji. Zostaliśmy odizolowani w osobnej izbie domu góralskiego na trzy dni. Mieliśmy zakwaterowania w domach górali po kilkanaście osób w pokojach z łóżkami piętrowymi. Stołówka i świetlica mieściła się w innym budynku, długim obiekcie, mocno oszklonym. Obok tego budynku znajdował się plac apelowy gdzie rano po śniadaniu organizowano zbiórkę dzieciaków i omawiano plan dnia. Wycieczki piesze, autokarowe, zajęcia i pogadanki z ciekawymi ludźmi na świetlicy w dni deszczowe. Zwiedzaliśmy okolicę z przewodnikiem. Wycieczki do Zakopanego, Bukowiny Tatrzańskiej, Jaszczurowa, Morskiego Oka i innych okolicznych atrakcji. Spacery wzdłuż przepięknej rzeki Białki, przezroczystej krystalicznie, rwącej zimniej wody ze spływających górskich strumieni. Brzegi i koryto rzeki wyścielone w całości otoczakami, kamieniami okrągłymi mniejszymi i olbrzymimi głazami. Rankami witało nas rześkie góralskie powietrze, widoki na Rysy, Kasprowy, oraz cały przepiękny widok szczytów gór, groźnie i majestatycznie, aż pod kłębiące się chmury niknące w nich wierzchołki grani. Byłem zachwycony i zauroczony pierwszy raz w życiu tymi widokami, zresztą jak i wielu innych. Potem będąc już dorosłym wiele razy odwiedzałem te okolice wraz z rodziną. W tamtym okresie zaprzyjaźniłem się z synem właścicielki domu gdzie byliśmy zakwaterowani Władkiem Gorylem. W tamtych stronach to typowe nazwiska, chociaż dla nas z nizin bardzo dziwne. Rodzina Goryli miała dwu synów Tadka i Władka. Ich mama oprócz tego, że prowadziła wynajem pokoi pod potrzeby kolonii , prowadziła wraz z mężem gospodarstwo. Mieli kilka krów, owiec, konie, trzodę chlewną i masę drobiu. Obrabiali jeszcze pola i okoliczne swoje łąki. Raz lub dwa razy w tygodniu piekła ciasta i ciastka, które sprzedawała. Dzieciaki, którzy mieli pieniądze to kupowali. Ja nie miałem pieniędzy więc z gdy zobaczyła raz i drugi jak kolegując się z Władkiem spoglądam na te smakołyki poczęstowała mnie. Pieczone przez nią eklerki z kremem były wyśmienite, przepyszne niebo w gębie. Smak i zapach tych wypieków pamiętam do dziś, czasami mi się śnią po nocach. To są uroki i zawiłe losy dzieciństwa. Często, później jak jeździliśmy do nich z żoną i córką wspominałem o tamtych jej wypiekach. Po kolonii wróciłem do domu do Chorzel. W 1965 roku z przyczyn, które opisywałem wcześniej musiałem opuścić dom rodzinny i wyjechałem do Ostrowca Świętokrzyskiego. Kontakt z Władkiem utrzymywaliśmy poprzez pisanie listów do siebie kilka razy w roku. Potem już wraz z żoną i córką wiele razy bywaliśmy u nich w gościnie. Oni zresztą też przyjeżdżali do nas do Ostrowca. Wyjazdy do Białki, goszczenie się to była podstawa, poza tym oczywiście zwiedzaliśmy z nimi i moją rodziną miejsca atrakcyjne wspominanie z dzieciństwa. Pamiętam jak podczas jednego z takich wyjazdów zadeklarowałem, że pojadę z nimi do sianokosów. Był upał, założyłem tylko krótkie spodenki, skarpety i buty. Podczas zbierania siana pokąsały mnie końskie muchy /gzy/, przez prawie tydzień nie mogłem ustać na nogach. Dopiero po ich kuracji doszedłem powoli do siebie i mogłem stanąć na nogach. Władek skończył weterynarię, założył własny gabinet. Wykupił stawy i zarybił karpiami,oboje z małżonką Bronką byli bardzo pracowitymi i wspaniałymi ludźmi. Bronka oprócz zajmowania się domem i piątką dzieciaków w wolnych chwilach zajmowała się robieniem z owczej wełny różnych góralskich cudeniek, które sprzedawała w Zakopanem i Nowym Targu. Po wychowaniu dzieciaków zajęła się handlem w Zakopanem trzy stoiska, w Krynicy Zdrój pięć stoisk z wyrobami i przysmakami góralskimi. Oczywiście zatrudniała dziewczyny, które zaopatrywała i kontrolowała. Wystawiła dzieciakom pięć kamienic w okolicach Tatr. Bardzo pracowici i gościnni ludzie, ciepło wspominamy znajomość z nimi. W dalszej części wtrętów o nich i ich gościach z Warszawy, z którymi miałem wiele przygód.
------------------------------------------------------------------ 
-----28-----1976/79 rok.autobiografia.
Pracując w M.O. w Ostrowcu w związku z wykonywanymi obowiązkami między innymi miałem masę wyjazdów służbowych do zakładów karnych. Uwielbiałem jazdę swoim motorem "MZ-ka- 250". Mając taki sprzęt, szybki, stabilny i niezawodny jak poprzednie wiele lat temu, właśnie nim sporo podróżowałem. Wyjazdy do Kielc, już nie PKS ale motocyklem, oczywiście od wczesnej wiosny do jesieni. Oprócz wyjazdów do szkoły odwiedzałem w celach służbowych zakład karny w Kielcach "Na Zamku", gdzie przetrzymywano więźniów jeszcze nie skazanych prawomocnymi wyrokami sądowymi, t.z.w. przebywających na aresztach tymczasowych, lub z niewielkimi wyrokami do odsiadki za przestępstwa małej szkodliwości czynu mniejszego kalibru. Przesłuchania skazanych odbywały się w specjalnej sali przesłuchań w obecności strażnika więziennego. Bardziej groźnych przestępców z naszego rejonu wywożono do zakładów karnych w Rzeszowie. Za przestępstwa popełnione ze szczególnym okrucieństwem również zabójstwa wywożoną pod specjalną eskortą do zakładu karnego koło Wrocławia do Wołowa. Z kilkunastu wyjazdów do Rzeszowa utkwił mi śmieszny epizod. Jadąc tam motocyklem około 100 km/godz. , jak na ten motocykl prędkość wcale nie zawrotna. Dojeżdżając w okolice przedmieść Rzeszowa na poboczu zauważyłem auto Fiat 125p na Rzeszowskich numerach i stojącego obok niego po cywilnemu mężczyznę. Gość zaczął mi machać jak byłem na jego wysokości "lizakiem". Zignorowałem go, po pierwsze, że zatrzymał bym się kilkadziesiąt metrów za nim, a po drugie cywil robiący na przedmieściach za pracownika ruchu drogowego, było zastanawiające. Pojechałem dalej. Dogonił mnie po kilku kilometrach i zajechał mi drogę w poprzek jezdni co też stwarzało zagrożenie dla ruchu. Stanąłem, zdjąłem kask. Wyciągnął legitymację członka O.R.M.O. i machając nią zaczął mi grozić konsekwencjami, że się nie zatrzymałem. Zaczekałem aż skończy, wyciągnąłem swoje okładki, gdy zobaczył stopień M.O. i zlecenie wyjazdu służbowego do zakładu karnego w Rzeszowie natychmiast spuścił z tonu i sam zadeklarował, że pojedzie przede mną wskazać mi drogę. Trochę mnie to rozśmieszyło, ta jego uległość. Byłem wielokrotnie w tym zakładzie i doskonale znałem drogę. Przypuszczałem, że działał na własną rękę łapiąc kierowców na lewe mandaty. Bał się konsekwencji z mojej strony bym nie napisał raportu na niego po jego wylegitymowaniu i opisaniu zdarzenia. Kilka wyjazdów do Wołowa i kolejne czynności śledcze. Rutyna jak zwykle. Ale pamiętam jeden wyjazd do Wołowa. Gość dostał dożywotkę za zamordowanie wspólnika w interesach i jego rodziny. Dostałem informację od T.W. /tajnego współpracownika/ , że ten właśnie gość Grzegorz B. jest w posiadani szczególnie znaczących informacji w sprawach nas interesujących. Ponieważ jeszcze przed odsiadką brał czynny udział w grupie przestępczej porwań i wymuszeń okupów. On jako członek grupy a nie koordynator. Kilka z tych porwań zakończyło się tragicznie. Z osadzonym przedyskutowałem po kilka godzin, przywoziłem mu po dwa kartony papierosów. Poinformowałem go, że wpadł, ponieważ w grupie mieli kreta, który szczegółowo za zmniejszenie odsiadki ich sypał. Spokojna moja perswazja i kolejne odwiedziny skłoniły go do współpracy. Szczegółowo przedstawił fakty jeszcze nie wyjaśnionych przestępstw i kolejne nazwiska uczestników i organizatorów. Wyjaśnił szczegółowo kto, kiedy i co robił. W skład grupy wchodziło sześciu cyganów i kolejnych kilkanaście osób ze świata przestępczego. Ustaliłem nazwiska i ksywki wszystkich uczestników. Cyganów oczywiście po częściowym rozbiciu grupy już w kraju nie było. Po spektakularnym ustaleniu pobytu osób nas interesujących zatrzymaliśmy na terenie dwu województw kolejne dwanaście osób uczestniczące w porwaniach i okupach. Osoby te były pewne swojej bezkarności, tylko dzięki odpowiedniemu podejściu udało nam się ich zatrzymanie. W tej grupie był dwóch szanowanych biznesmenów o szerokich kontaktach społecznych i powiązaniach politycznych z okolic Starachowic i Suchedniowa. Na podstawie postawionych im zarzutów zostali skazani i osadzeni.
----------------------------------------------------------------------- 
-----29-----1978 rok.autobiografia.
Pełniąc dyżur dobowy raz w miesiącu na terenie komendy w szary ponury dzień październikowy dostaliśmy powiadomienie , że na obrzeżach gminy Bałtowskiej we wsi Wólka Pętkowska doszło do tragedii. Prawdopodobnie pijany mężczyzna zamordował kogoś ze swojej rodziny. Zabarykadował się w drewnianej chałupie. By wesprzeć posterunek w Bałtowie oficer dyżurny naszej jednostki na polecenie komendanta "Jastrzębia" polecił mnie i dwu innym funkcjonariuszom mundurowym udać się naszym samochodem służbowym na miejsce zdarzenia. Po niespełna godzinie byliśmy na miejscu pod domem wskazanym nam przez mieszkańców tej wsi. Czterech funkcjonariuszy z posterunku Bałtowskiego obstawili dom i czekali na posiłki. Nikt jak do tej pory nie podjął żadnej decyzji co do koordynacji czynności. Całkowity brak zaangażowania, lub obawa nie skłaniała ich do działań. Spowodowany tym typowy pat organizacyjno zdarzeniowy w wielu takich przypadkach bezczynności powoduje kolejne desperacje osób podejrzanych. Poleciłem im natychmiastowe powiadomienie Komendy Wojewódzkiej w Kielcach, straży pożarowej w Bałtowie i wezwanie karetek pogotowia z Ostrowca i Lipska. Przejąłem dowodzenie grupą. Poleciłem przystąpienie do natychmiastowej akcji. Tym bardziej, że w chałupie nadal dochodziło do krzyków i płaczu. Obstawiłem Bałtowskimi funkcjonariuszami okna i drzwi wejściowe do chałupy, oraz tył budynku. Drzwi drewniane postanowiłem staranować kłodą drewna leżącą nieopodal. We dwu z rozpędu kłodą zaatakowaliśmy drzwi, wleciały z hukiem do środka sieni. Wpadliśmy we czterech do środka. Na odgłos huku wywalonych drzwi z pomieszczenia kuchni wypadł mężczyzna pokaźnej postury z siekierą w ręku z impetem kierując się na intruzów, czyli na nas. Zamachnął się tą siekierą na jednego z funkcjonariuszy mundurowych. Tylko szybki unik spowodował, że nie został rozpłatany tą siekierą. Trwało to może ze trzy sekundy. Zauważyłem stojącą pod ścianą drabinę do wchodzenia na strych chałupy. Niewiele się zastanawiając doskoczyłem do tej drabiny, chwyciłem ją oburącz i jak taranem zaatakowałem gościa z siekierą dociskając go do ściany w sieni. Pozostali doskoczyli do niego, został obezwładniony i skuty kajdankami. Wyprowadzili go na podwórko i powalili na glebę. Cała akcja od chwili wyważenia drzwi do wyprowadzenia go na podwórko trwała nie więcej jak dwie minuty. Przydały się szkolenia by szybko koordynować akcję, podejmować słuszne decyzje w chwilach zagrożenia. Zanim przyjechała straż, pogotowie, przeszukaliśmy pomieszczenia chałupy. W pokoju znaleźliśmy dwie kobiety ciężko ranne od ciosów zadanych siekierą. W komórce służącej za spiżarnię zamknięta była czwórka dzieciaków w wieku od czterech do dwunastu lat. Trzy dziewczynki i chłopiec. Wystraszeni, umorusani od płaczu i brudu. Obie kobiety natychmiast zabrały pogotowia, była to żona napastnika i teściowa. Obie zmarły w drodze do szpitala w Lipsku, mimo starań lekarzy i personelu. Dzieciaki zostały zabrane do pogotowia opiekuńczego w Radomiu. Po około dwu godzinach zjawiła się ekipa kryminalistyki z Kielc, która podjęła czynności zabezpieczające ślady i sporządzanie dokumentacji fotograficzno śledczej na miejscu zdarzenia. Takich i innych miej drastycznych interwencji byłem wielokrotnie świadkiem lub uczestnikiem. Praca ciekawa aczkolwiek i niebezpieczna.
------------------------------------------------------------ 
-----30-----1979 rok.autobiografia.
Po otrzymaniu informacji z Biura z Warszawy o zmianach zachodzących na górze, przygotowaniach do konfrontacji, cichych aresztowaniach, zwolnieniach z zakładów pracy osób głośno mówiących o jednoczeniu się z solidarnością. Zastanawiałem się jak podejść by w prosty sposób rozwiązać problem z pracą w M.O. Byłem zbyt cennym pracownikiem dla organów by "Jastrząb" mnie zwolnił na własną prośbę. Po otrzymaniu informacji upłynęło kilka dni jak zostałem wezwany do komendanta "Jastrzębia", wszedłem do gabinetu meldując się oficjalnie w gabinecie siedział dobrze mi znany z naszego oddziału Warszawskiego mieszkający w Łodzi "Jerzy" nie dając po sobie poznać, że się znamy zostałem mu przedstawiony przez "Jastrzębie". Pan pułkownik tu wymienił nazwisko i imię całkowicie inne z wydziału wywiadu, ochrony rządu chciał osobiście z wami rozmawiać i poznać was. Opuściliśmy gabinet "Jastrzębia", zeszliśmy do stołówki "konsumów" w suterynach Komendy, gdzie zjedliśmy obiad niewiele rozmawiając. Opuściliśmy obiekt komendy i poszliśmy na spacer do parku miejskiego. Tu dopiero serdecznie się przywitaliśmy i zaczęliśmy rozmowę. Jerzy wyjaśnił mi, że sprawa jest bardzo pilna i nie chciał innymi kanałami mnie informować o złożoności zagadnienia. Poinformował, że na górze aż się gotuje i musimy działać delikatnie, aczkolwiek skutecznie bym jak najszybciej odszedł z organów M.O. bo za chwile będzie jeszcze gorzej i wtedy mogą mnie nie chcieć zwolnic. Wtajemniczył mnie jaką rolę pełni w tym wszystkim, jako łącznik z wywiadem, że dostał polecenie z Londynu by ludzi im przydatnych usunąć z zagrożonego systemu. Więc konsekwentnie realizuje swoje zadanie pracując dla dobra "Biura". Podczas rozmowy poinformowałem go ze szczegółami jakie staram się podjąć w tej sprawie kroki by były wiarygodne i nie budziły jakichkolwiek wątpliwości. Zaakceptował moją decyzję i pożegnaliśmy się. Poszedł jeszcze podziękować "Jastrzębiowi" za umożliwienie spotkania. Sytuacja z dnia na dzień zaczęła się zaogniać i każdy pracownik, a tym bardziej wywiadowca był w komendzie potrzeby. Jak zwykle po starannym ułożeniu scenariusza problem sam podsunął racjonale rozwiązanie oparte na podstawie wcześniejszych przemyśleń i rozmowy z Jerzym. Proste rozwiązania są dlatego skuteczne bo nie wzbudzają emocji i podejrzeń. Uchol "Jastrzębia",/jeden z wielu/ Mareczek K. często chadzał na obiadu do restauracji "Staromiejska" przy Placu Wolności w Ostrowcu. Pracowała tam jego kuzynka "szwagierka" więc miał wyżerkę i kielicha do obiadku za darmo kosztem klienteli. Obserwowałem kilka dni, o której godzinie zjawia się na obiad, czy bywa sam, czy kogoś zaprasza na obiady. Zawsze sam i w porze wydawania posiłków obiadowych rozpoczynających się od czternastej. Wszedł tuż po czternastej. Niby przypadkiem zjawiłem się w restauracji kilka minut po nim. Siedział sam przy służbowym stoliku w kącie sali. Wszystkie stoliki prawie były zajęte. Dosiadłem się do jego stolika. Spojrzał zdziwiony /bo nie byliśmy w zbyt zażyłych stosunkach/. Zagaiłem rozmowę -co zamawiasz to i ja to samo-. Podeszła kelnerka bez pytania postawiła zupę kartoflankę zapalaną z kawałkami mięsa. Na drugie schabowy na pół talerza z ziemiankami, surówkę z kapusty kwaszonej z tartą marchewką i jabłkiem. Do tego służbowa 50 gr. czystej. Znali mnie w tej restauracji, więc obyło się bez tłumaczenia. Konsumując obiad zacząłem od niechcenia w formie zwierzeń opowiadać mu trochę ze swojego życiorysu. Zamówiłem po skonsumowaniu obiadu pół litra żołądkowej gorzkiej tradycyjnej i stosowną zakąski do tej wódki. Zacząłem mu opowiadać, że wujek z Australii pisał jakie miał problemy z dorosłymi dziećmi syn 23 lata, córka 25 lat rok po roku zmarli nagle na raka mózgu. Rozmowa toczyła się w przyjacielskiej atmosferze. Zamówiłem jeszcze tę samą wódkę i zakąskę. Mareczek zaczął nadstawiać nie jedno, a oba uszy, widać było po nim jak go wciąga moja opowieść. Niby zajęty konsumpcją i kieliszkiem karmiłem go informacjami, które łykał ja ryba powietrze pozbawiona wody. Opowiedziałem mu, , że wujek pracował przed drugą wojną światową w policji państwowej. Po wybuchu wojny jak wielu uciekło z Polski. Walczył z armią Andersa pod Monte Casino, przebył z tą armią wiele kampanii, na frontach. Po wojnie nie chciał wrócić do kraju z wiadomych względów, bał się aresztowania i uwięzienia. Najpierw wyjazd do Anglii, potem wysłano emigrantów do Australii. Osiedlił się na Tasmanii w Melbern, gdzie założył rodzinę i pracował. Potem zagaiłem inny temat. Popijając zacząłem rozmowę o naszej pracy, o stosunkach z naszymi rówieśnikami, którzy zawiązują związki zawodowe "Solidarność" po zakładach pracy, jak kilku z nich zachęcało mnie do współpracy. Siedzieliśmy tak ponad dwie godziny swobodnie rozmawiając, właściwie to ja gadałem a on słuchał. Oczy jego jak stare pięciozłotówki, nie mógł uwierzyć w to co usłyszał ode mnie. Dorzuciłem mu jeszcze kilka informacji mało mi już przydatnych z zakresu wywiadowczych. Po skonsumowaniu opuściliśmy restaurację i dla podtrzymania rozmowy siedliśmy jeszcze na ławeczce na Placu Wolności. Po kolejnej godzinie rozstaliśmy się. W tym czasie byłem już po studiach, które skończyłem w 1977 roku. Teraz koniec października 1979 rok, jesień, piękna słoneczna pogoda, temperatura ponad 15 stopni Celsiusza. Posiedziałem rozleniwiony wystawiając twarz do słońca jeszcze chwilę, trawiąc z zadowoleniem przebieg naszej rozmowy. Powoli doszedłem do domu, żonie napomknąłem, że prawdopodobniej będę musiał się pożegnać z pracą w M.O. O szczegółach decyzji i rozmowie nie wspominałem. Była zaskoczona, ale wiedziałem, że też się bardzo denerwowała moją pracą, która była pasjonująca, ale jednocześnie i niebezpieczna.
------------------------------------------------------------------------------------------ 
-----31----- 1979/80 r.autobiografia.
Tak jak się spodziewałem po kilku dniach, które upłynęły od mojego spotkania i rozmowy z ucholem komendanta "Jastrzębia" Mareczkiem zostałem wezwany na dywanik do gabinetu komendanta. Poinformował mnie, iż pozyskał informacje od tajnego współpracownika, że utrzymuję kontakt stały ze zgniłym zachodem. Piszę i otrzymuję korespondencję z rodziną zamieszkałą w Australii. Zgniły zachód nie może wpływać na morale naszej społeczności. Takie i temu podobne dyrdymały kadził mi jeszcze dobre kilkanaście minut. Ponadto ustalił operacyjnie, że utrzymuję stałe kontakty z wrogim ustrojowi elementem ekstremistycznym solidarności na terenie miasta. Kontakty takie są przejawem niesubordynacji wobec władzy ludowej i socjalistycznej ojczyzny. Zapytał się mnie czy zrozumiałem stawiane mi zarzuty. Oczywiście potwierdziłem, że zrozumiałem i jestem świadomy swoich czynów, aczkolwiek nie poczuwam się do zdrady i działania na szkodę państwa. Dodałem również, że to nie jest żadną tajemnicą iż mam rodzinę w Australii, ponieważ podczas przyjmowania mnie do M.O. nikt mnie o to nie pytał, a ja sam nie uważałem za konieczne nikogo o fakcie tym informować. Natomiast co do faktu kontaktów z ludźmi z solidarności to rzeczywiście spotykam się z nimi prywatnie ponieważ to są moi rówieśnicy, z którymi znam się od dzieciństwa z wieloma pracowałem wcześniej w różnych zakładach i nie uważam to za przestępstwo. Że oni należą do solidarności wcale mi to nie przeszkadza spotykać się na stopie koleżeńskiej przy piwie. Więc dlaczego mam z nimi zrywać kontakty tylko z tego powodu, że mają inne zdanie dotyczące polityki. Dyskusja nasza trwała ponad półtorej godziny, on siedział za swoim wypasionym biurkiem a ja stałem w przepisowej odległości trzech metrów. Nie poprosił mnie jak wiele razy wcześniej bym usiadł w fotelu dla gości koło barku z alkoholami. Na zakończenie naszej konwersacji oświadczył, iż musi się zastanowić ponieważ nie zaprzeczam faktom stawianych mi zarzutów. O podjęciu decyzji i ocenie naszej rozmowy powiadomi komendę wojewódzką M.O. w Kielcach, by wspólnie podjąć stosowne kroki na egzekutywie co do dalszych moich losów.
Tak jak przypuszczałem uchol Mareczek zaraz po naszej rozmowie pobiegł z donosem do "Jastrzębia". Ten odczekał kilka dni przetrawiając jego informację i raport, który mu złożył by mnie zaskoczyć ogromem wiedzy jaką posiadał na mój temat. Oczywiście niezwłocznie poinformował K.W.M.O. w Kielcach dostał wytyczne w tej sprawie. Pod koniec grudnia 1979 roku kilkanaście dni po naszej rozmowie wezwał mnie ponownie do gabinetu. Do tegoż czasu wykonywałem swoje obowiązki w zwolnionym tempie. W gabinecie tym razem kazał mi usiąść we wspominanym wcześniej fotelu dla gości. Odmówiłem twierdząc, iż wolę usłyszeć jego werdykt na stojąco. Trochę go zirytowała moja odmowa. Oświadczył, że K.W.M.O. w Kielcach dało mu jako bezpośredniemu zwierzchnikowi wolną rękę co do dalszego postępowania w mojej sprawie. Mam trzy propozycje -oświadczył- w twojej sprawie do zastanowienia się i do wyboru. Pierwsza awans i przeniesienie z Ostrowca do K.M.M.O. w Tarnobrzegu na równorzędne stanowisko wywiadowcy z otrzymaniem mieszkania służbowego po kilku miesiącach dla mnie i rodziny. Patrzył na mnie chwilę, a ja się nic nie odzywałem, czekając na dalsze propozycje. Druga propozycja polega na pozostaniu na miejscu bez awansu ale muszę podpisać bezwzględną lojalkę, że będę kapusiem jego i S.B. /Służba Bezpieczeństwa/ do jego dyspozycji wyłącznie. Trzecia propozycja to składam raport o zwolnienie ze służby i w okresie trzech miesięcy zostaję zwolniony, odchodzę z organów M.O. Podszedł do mnie po tych deklaracjach pewien, że wybiorę jedną z dwu pierwszych propozycji. Stał tak chwilę by napawać się pewnością siebie i ważkimi według niego oferowaną mi jałmużną. Popatrzyłem mu prosto w oczy z lekkim rozbawieniem, wyciągnąłem z marynarki wcześniej przygotowany raport w kopercie zaadresowany do Komendy Wojewódzkiej M.O. w Kielcach by drogą służbową poprzez niego przekazać o odejściu ze służby w określonym trzymiesięcznym wypowiedzeniem. Był zaskoczony moją decyzją. Zapytał tylko, czy to wszystko miałem zaplanowane i go wrobiłem w podjęcie takiej decyzji. Udałem zdziwienie na jego słowa. Dodałem tylko, patrząc mu prosto w twarz, że pozostaję w Ostrowcu i na kapusia się nie nadaję więc z moich doświadczeń i usług nie będzie mógł skorzystać. Nie był głupi, przyjął to ze stoickim spokojem, ale widziałem, że w środku aż się gotuje i ktoś z tego tytułu będzie miał spore kłopoty.
------------------------------------------------------------------------ 
-----wtręt 15----- 1989/95 r.autobiografia.
Do Władka i Bronki do Białki Tatrzańskiej przyjeżdżali z Warszawy nasi dobrzy znajomi i przyjaciele. Pracowali na różnych stanowiskach w Warszawie. Nałogowo chodzili w góry, oczywiście ze specjalistycznym sprzętem. Kilka razy wybrałem się z nimi w niższe partie Tatr. W trudniejsze nie miałem odwagi, nie znoszę ponosić zbędnego ryzyka. Wolałem sprawy oczywiste i przemyślane od ryzykanctwa. Wracali z wypraw zmęczeni, poobijani, czasami z niewielkimi kontuzjami po 2 - 3 dniach, ale szczęśliwi. Podczas biesiadowania u Władka i Bronki przy wspólnym stole suto zastawionym i zakrapianym dowiadywałem się wielu ciekawych rzeczy o ich zainteresowaniach, pracy i szerokich kontaktach towarzyskich w pracy i poza nią. To wszystko zapamiętywałem i starałem się zakodować w pamięci. Nigdy nie robiłem notatek by nie zostawiać po sobie i swoich spostrzeżeniach jakiekolwiek ślady. W późniejszym okresie wiele z tych informacji miałem sposobność wykorzystać i chętnie do tego sięgałem, ale bez przesady. Wiedziałem, że informacje czasami są ważniejsze od pieniędzy. Czasami podczas libacji pod wpływem nadmiernej ilości alkoholu traci się kontakt nad wypowiadanymi informacjami, traktując to jako część rozmowy ale nie oceniając skutków tych informacji, które same wypływają potokami. Między innymi dowiedziałem się, że dwu z nich są myśliwymi z długoletnią praktyką, mają pozwolenia na broń i często wybierają się na polowania w Bieszczady. Tam również mają znajomych i przyjaciół koło Przemyśla, u których się zatrzymują podczas wycieczek i polowań. Jeden z nich w stopniu kapitana pracował w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, drugi w stopniu porucznika w Komendzie Wojewódzkiej M.O. w Służbie Bezpieczeństwa w Warszawie. Trzeci najstarszy z nich ten mało mówiący pracował w jednej z jednostek wojskowych w obrębie Warszawy. O swojej pracy niewiele mówił, starał się słuchać, zresztą tak samo jak i ja. Wiedzieli wszyscy, że pracuję w spółdzielni ogrodniczej na kierowniczym stanowisku ale innych szczegółów istotnych nie znali. W kolejnych latach 1989/95 kilka razy umawialiśmy się z rodzinami na wspólne spędzany czas w Bieszczadach po 15 do 20 osób kilka km. od Przemyśla w głuszy Bieszczadzkich kniej. Spotkania organizowaliśmy zawsze w okresie wakacji w ramach urlopów. Na jedno z kolejnych Bieszczadzkich spotkań zjechało się nas 22 osoby. Dom naszych gospodarzy był przestronny, ponad 200 m2. Bez problemu wszyscy się mieściliśmy nie wchodząc sobie w drogę. Zakwaterowanie mieliśmy zapewnione a o prowiant musieliśmy się sami zatroszczyć. Podzieliśmy /mężczyźni/ się na dwie grupy i rozjechaliśmy się w teren. Kobiety zajęły się wstępnym posiłkiem z tego prowiantu co ze sobą przywieźliśmy. We trzech pojechaliśmy na wieś w poszukiwaniu dorodnego świniaka. Na miejscu za dodatkową opłatą właściciel świni oporządził ją, rozebrał na części i z gotowymi ćwiartkami po czterech godzinach byliśmy z powrotem na miejscu zakwaterowania. Świnka po zabiciu miała ok. 80 kg. gotowizny. Kolejna grupa 6 chłopa po kolejnych dwu godzinach zjawiła się z upolowanymi czterema koziołkami i dwiema sarnami. Zaczęło się przygotowanie do wyrobów. Mielenie mięsa na kiełbasy. Wyrabianie musieliśmy robić w wannie do kąpieli, tyle tego się zrobiło. Szynki do wędzenia, balerony, salcesony. W sumie wyrobów zrobiło się ponad 120 kg. Do późna trwały przygotowania. Kolejnego dnia od samego rata krzątanie i gorączkowe przygotowania do zakończenia wyrobów i wędzenia. Wyrób kaszanki i gotowanie. Wiązanie szynek i baleronów. We dwu pojechaliśmy do Przemyśla na bazar gdzie od znajomych naszego gospodarza Ukraińców kupiliśmy 15 litrów spirytusu. Zaraz po powrocie rozrobiliśmy piątkę pół na pół z przegotowaną wodą a część z sokiem wiśniowym dla pań. Pierwsza partia wyrobów trafiła do olbrzymiej wędzarski około południa. Dyżurowaliśmy przy wędzeniu na zmiany do rana następnego dnia. Noc ciepła więc część z nas pilnująca wędzenia siedziała na dużym tarasie z widokiem na lasy i pogórze Bieszczadzkie. Olbrzymi dębowy stół z zadaszeniem, ławy dębowe dopełniały wystroju tarasu. Na stojaku gąsior z kranikiem 5 - litrowy z gorzałką. Pierwsze wyroby trafiły na stół gorące już około 22 oo, więc nie czekając rozpoczęliśmy biesiadowanie po załadowaniu kolejnej porcji do wędzarni. Szklaneczki poszły w ruch i gorąca kiełbasa. Raczyliśmy się tak z doskoku doglądając wędzących się wyrobów do białego rana. Pięć litrów gorzałki rozpiliśmy do kilku pęt kiełbasy. Rano nas zmieniono bo byliśmy już zmęczeni. Wyrobów starczyło na 10 dni pobytu i jeszcze po solidnej porcji każdy z nas dostał po podziale do domu. W kolejnym roku byliśmy w zmniejszonym składzie ale zaopatrzenie i pobyt był podobny.
------------------------------------------------------------------------- 
-----32-----82/85 r.autobiografia.
Spółdzielnia, w której pracowałem miała siedzibę zarządu w Starachowicach. Natomiast jej filie magazynów skupów i dystrybucji oraz rezerw zimowych były w trzech miastach - Starachowice, Skarżysko Kamienna i Ostrowiec Świętokrzyski. Pamiętam jeden z kolejnych eksportów warzyw do Czechosłowacji a konkretnie do Bratysławy. Musieliśmy przygotować z naszych trzech oddziałów transport 40 wagonów / zestaw całego pociągu /. Mieliśmy przygotować po 13/14 wagonów z trzech miast w ciągu 3 tygodni. Mając do dyspozycji 25 osób /pracowników/ i magazyn z rampą i czterema dużymi halami w Ostrowcu. W ciągu tych 3 tygodni przygotowaliśmy warzywa w standardzie po 15,5 kg. w workach siatkowych na 17 wagonów po 20/25 ton na każdy wagon. W skład towaru wchodziły warzywa - marchew, pietruszka, buraki ćwikłowe, ziemniaki, kapusty - biała, włoska i czerwona oraz seler. Transport poszedł pod koniec marca 1983 roku. Po 3 dniach dostajemy telefon, że pociąg odstawiono na bocznicę w Cieszynie przez straż celną Polską i Czechosłowacką w celu cofnięcia towaru z uwagi na nie standardową wagę towarów. Prezesi się wkurzyli, bo 900 ton towaru ma zostać cofnięte. Koszty cofnięcia i wysyłki pociągu musimy ponieść my na rzecz kolei państwowych. Po naradzie zadeklarowałem gotowość wyjazdu i pertraktacji z urzędem celnym w Cieszynie. Dostałem kierowcę, żuka, na pakę którego wrzuciliśmy pół tony mieszanego towaru /warzyw/. Wyjechaliśmy w nocy z Ostrowca, na miejscu w Cieszynie byliśmy rano około 8oo. Oczywiście znając realia życia z innych okoliczności przygotowałem teczkę z 10 litrami wódki przedniejszego gatunku. Na miejscu komendant strażnicy celnej zaczął mi wyłuszczać powody zatrzymania składu. Brak standardu wagi w niektórych asortymentach warzyw. Porozmawialiśmy dobrą chwilę, wytłumaczyłem mu, że mogły nastąpić niewielkie ubytki wagowe przez te kilka tygodni i podczas transportu. Byliśmy sami w gabinecie, powiedziałem mu, że przywiozłem dodatkowe warzywa na żuku celem uzupełnienia braków i postawiłem mu teczkę za jego biurkiem. Zajrzał do teczki i od razu rozmowa potoczyła się inaczej.
Natychmiast wezwał do gabinety zastępcę i nakazał rozładować do magazynu ludziom warzywa z żuka. Wydał dyspozycję po telefonicznej rozmowie z celnikami Czechosłowackimi o skierowaniu pociągu z bocznicy do dalszego biegu do Bratysławy. Wypiliśmy po 100 gram Czechosłowackiego koniaku, kawie i przekąsce przygotowanej przez pracownicę. W ciągu godziny mojego pobytu pociąg już został skierowany na na tor główny i pomknął przez granicę. Podziękowałem dowódcy, pożegnaliśmy się uściskiem dłoni, siadłem do żuka i ruszyliśmy do Ostrowca. Po południu około 16oo byliśmy na miejscu. Kierowca podwiózł mnie pod magazyny na Grabowieckiej w Ostrowcu. Okazało się, ze na miejscu czekali na nas prezesi. Powiedziałem mu o pozytywnym załatwieniu sprawy. Był zaskoczony moim zaangażowaniem i decyzją jaką podjąłem w tej sprawie. Podobnych transportów ale na mniejszą skalę było sporo do różnych sojuszniczych krajów R.W.P.G. Większość wysyłek organizował "Hortex", my byliśmy tylko wykonawcami. Dysponowałem grupą ludzi od 20 do 30. Ciągle była rotacja, jedni przychodzili, inni odchodzili. Ale stałych pracowników miałem 10. Mogłem przygotowywać wysyłki i jednocześnie zarządzać ludźmi i kopcami. Zaopatrywałem również sklepy i stołówki przedsiębiorstw na terenie Ostrowca w warzywa. Nabór pracowników również należał do mojej kompetencji. Zgłaszałem do biura zatrudnienia przy Urzędzie Miasta Ostrowca zapotrzebowania na kolejnych pracowników, których mi przysyłali następnego dnia. Na 5 - 6 osób po tygodniu zostawał 1 osoba. Wielu z nich nie odpowiadały warunki pracy na powietrzu w zmiennych warunkach klimatycznych /deszcz, mróz, upały latem/. Taka rotacja ludźmi dawała mi wiele możliwości,sam eliminowałem osoby próżne z niechęcią do pracy, ciągle podpite lub pijane. Wprowadziłem w tamtym czasie inowację na stanowiskach pracy. Akord w wykonywaniu powierzonej pracy. Sam stawałem na stanowisku pracy i pokazywałem im jak i ile można zrobić w ciągu 1 godziny. Tę normę obniżałem o połowę i to była stawka godzinowa od wykonanej normy. Zaangażowani potrafili w ciągu 8 godzin pracy /z przerwą na śniadanie/ zarobić 20 stawek godzinowych, natomiast inni zrobili w ciągu 8 godzin - 1 godzinę, tak też wpisywałem im godziny i takie dostawali wynagrodzenie, sami rezygnowali po 1-2 dniach z pracy. Zgłaszali się do mnie z biura pracy również i cyganie, kilku z nich bardziej operatywnych na samym wstępie poprosiło mnie podczas rozmowy, że chodzi im tylko o pieczątkę o zatrudnieniu w dowodzie by mogli wyjechać za granicę na zachód do rodziny /w odwiedziny/. Przychodzili 1-2 dni by podpisać obecność, wstawiałem im pieczątki w dowodach, że są zatrudnieni i tyle ich widziałem. Miałem obowiązek wstawiania każdemu zatrudnionemu na umowie - zleceniu podstemplować dowód, że jest zatrudniony. Po kilku latach wielu z nich mi się odwdzięczyło w postaci informacji lub współpracy w zadaniach, które wykonywałem na terenie kraju lub za granicą z grupą naszych ludzi. Pomogli mi w Budapeszcie na dworcu "Keleti" w dwu sprawach rozpracowywania grup przestępczych z naszego kraju. Również w Pradze na Hradczanach, w N.R.D. tuż za granica Polski nieopodal Szczecina w Brussow. Ale To w dalszych częściach wspomnień. 
-------------------------------------------------------------------------------------------
-----wtręt 16-----1965/70/85 r. Czesław H. - autobiografia.
Wspomnienia wujka Cześka brata mojej mamy, syna babci Anastazji o jego szlaku bojowym 2 wojny światowej i jego perypetiach życiowych, które mi częściowo opisywał w listach. Natomiast szczegółowo je opowiedział w czasie przyjazdu do Polski w  1983 i 1985 r. z dalekiej Australii gdzie osiedlił się po założeniu rodziny na dziesięciolecia na wyspie Tasmanii w Hobart / Hobart położone jest w południowo-wschodniej części wyspy Tasmania, oddalone około 22 km od ujścia rzeki Derwent, która wpada do zatoki Storm Bay. Główna część miasta położona jest na zachodnim brzegu. We wschodniej części miasta występują licznie niskie pagórki i mały grzbiet górski zwany Meehan Range. Nad miastem dominuje widok góry Mount Wellington, która wznosi się na wysokość 1271 m n.p.m. Z podnóża tej góry wypływa strumyk Hobart, który płynie pod miastem i wpada do rzeki Derwent. Hobart położone jest w strefie klimatu morskiego. Najwyższą temperaturę zanotowano 4 stycznia 1976 roku i wynosiła 40,8 °C, natomiast najniższą temperaturę zanotowano 25 czerwca 1972 i wynosiła –2,8 °C. Średnie dzienne nasłonecznienie dla tego miasta wynosi 5,9 godzin (mniejsze jest tylko w Melbourne)[4]. W zimie na miasto rzadko spada śnieg w przeciwieństwie do góry Mount Wellington, na której właściwie przez cały rok (również w lecie) występują opady śniegu.
W listach oprócz spraw bieżących życia codziennego wspominał o swoim życiu. Przesyłał mi znaczki pocztowe, które w tamtych czasach były rarytasami filatelistycznymi. Praktycznie więzy zacieśniły się między nami tuż po śmierci mojej babci a jego mamy w 1966/67 roku. Klaserów ze znaczkami miałem /mam nadal/ 15 szt. w tym samych z Australii od wujka pełne 3, około 700 szt. Wspominał nawet, /ja o tym nie wiedziałem/ że jak miałem 8-9 lat to pisał do mojego ojca, że mógłby mnie zabrać do siebie do Australii, ale ojciec się nie zgodził. Przypuszczam, że Babcia pisała mu o mojej sytuacji, / właściwie to ciotka Janina jego siostra, córka babci bo babcia nie umiała pisać/ znęcaniu się macochy i ojca nade mną. Niewiele wiedziałem o jego życiu, tyle co czasami babcia opowiadała. Trochę z listów i paczek, które systematycznie jej przysyłał. Pomagał babci i częściowo nam w tamtych trudnych latach. W paczkach, które dostawała babcia były ubrania  /jak to teraz się mówi ciuchy/. Niektóre ubrania rozdzielała między rodzinę, mnie często też coś dawała z tych paczek. Resztę ciuchów zabierały handlarki, które przyjeżdżały z Warszawy. To był towar w tamtych czasach poszukiwany. Babcia mimo, że sama była bardzo biedna  starała się solidarnie nas wszystkich obdarować towarem z paczek. Czasami po sprzedaży towaru i tabletek " Aspiryny Bayera" / w każdej paczce były dwa pudełka tabletek po 1000 szt./ dostawaliśmy od babci drobne sumy /jako jej wnuki/ na kino lub lody czy słodycze. Tabletki też zabierały handlarki. Święta u babci zawsze były ciepłe i mile je wspominam.
Lampa naftowa wisząca na ścianie przy drzwiach wejściowych do alkierza oświetlała pomieszczenie sporego pokoju  /jak na tamte czasy/ około 5/5 m.Szkło lampy codziennie czyściła z samego rana gazetą zgniecioną w rulon. Również rano babcia uzupełniała stan nafty w zbiorniku lampy. Naftę kupowała w sklepie wielobranżowym w rynku w Chorzelach. W lampie był knot konopny jeśli podkręciło się specjalnym pokrętłem to knot zanurzony w zbiorniku z naftą jak język się wysuwał, wtedy światło w lampie się powiększało a okrągłe lusterko zamontowane z tyłu lampy oddawało blask światła na pomieszczenie. Jeśli pokrętło się przykręciło knot się chował i światło się przyciemniało. Przy takim oświetleniu odrabialiśmy lekcje w długie jesienne i zimowe wieczory wraz z siostrami ciotecznymi mieszkającymi ze swoimi rodzicami razem z babcią.Lampa ta rozświetlała pomieszczenie pokoju w długie jesienne i zimowe wieczory. Ciepło od kuchni węglowej i pieca kaflowego dwustronnego, który był wbudowany w ścianę z drugim pokojem /alkierzem/  ogrzewał chałupę z drewnianych bali krytych słomianą strzechą. Rano babcia opatulona w wielką chustę /wielkości koca/ zarzuconą na głowę i tułów szła do piekarni po chleb i bułki. Świeże pieczywo i ciepłe mleko smakowało jak najlepsze rarytasy. Pamiętam święta w domu z ojcem, macochą i siostrą przyrodnią  /4-5 lat/ i święta u babci. W domu macocha upieczone placki chowała w szafie i zamykała na klucz, oczywiście dawała swojej córce a ja dostawałem dopiero kromkę drożdżowego w pierwszy i drugi dzień świąt Bożego Narodzenia, czy Świąt Wielkanocnych. Tamte czasy i wspomnienia pozostawiły w mojej psychice trwały ślad jak jątrząca się rana trądu nigdy nie zaleczona sączącą się ropą żalu i braku zrozumienia, dlaczego taki los został mi zgotowany. Czasy i znieczulica społeczna, a po części i sytuacja w wielu podobnych rodzinach usprawiedliwiała takie postępowanie nie dając nadziei na zrozumienie patologii.
--------------------------------------------------------------------------------------------
-----wtręt 17------1965/70/85 r. Czesław H. - autobiografia.
Pierwsze spotkanie z wujkiem Cześkiem nastąpiło dużo później bo dopiero w 1983 roku. Przyjechał do Polski po raz pierwszy od jej opuszczenia w 1939 roku. Potem następny przyjazd dwa lata po pierwszym w 1985 roku. Przyjechał ze swoją małżonką, tuż po śmierci swoich dwojga dzieci. Córka zmarła w 1980 roku. Syn zmarł rok później latem 1981 roku, oboje na raka mózgu w krótkich odstępach czasu od jego zdiagnozowania. W 1983 roku oboje przyjechali do Polski latem na przełomie lipca i sierpnia. Odwiedzali rodzinę ze strony żony na północy Polski, następnie liczną rodzinę z wujka strony, czyli naszą, też po części rozsianą po całej Polsce. Miałem już w tym czasie swoją działalność gospodarczą od ponad trzech lat, zieleniak sezonowy, po odejściu z pracy w M.O. wiosną 1980 r. /od kwietnia do października/ który prowadziliśmy z moją małżonka. Jednocześnie pracowałem na stanowisku kierownika rezerw zimowych w R.S.O.P. /rejonowa spółdzielnia ogrodniczo pszczelarska/ z siedzibą w Starachowicach. Pracę sezonową na rezerwach zimowych rozpoczynałem jesienią pod koniec września a kończyłem w drugiej połowie kwietnia. Na okres letni wybierałem urlop jeden miesiąc płatny a resztę okolicznościowy bezpłatny by prowadzić działalność.  Filie tej spółdzielni mieliśmy w Ostrowcu i Skarżysku. Wujek zatrzymał się u mojej siostry w Ostrowcu, natomiast jego zona u swojej rodziny w okolicach Krakowa. Po kilku dniach przyjechała do nas. Byli u nas kilkanaście dni, więc mieliśmy sporo czasu na rozmowy i zwiedzanie atrakcyjnych miejsc w naszej okolicy. Miałem w tym czasie starą Nyskę do przewozu warzyw. Zamontowane były ławki rozkładane do siedzenia. Pojechaliśmy na Święty Krzyż koło Słupi Nowej, do Czarnolasu miejsca pobytu i twórczości Jana Kochanowskiego do Kazimierza nad Wisłą gdzie spacerowaliśmy wałami nadwiślańskimi i popływaliśmy statkiem po Wiśle. Poczuliśmy do siebie obaj sympatię. Ponieważ otworzył się przede mną  i zaczął opowiadać. Najpierw o tym jak dowiedział się o moich traumatycznych przeżyciach z dzieciństwa po śmierci mojej mamy a jego siostry gdy miałem 1,5 roczku. Podziękowałem mu za przesłane zastrzyki w 1969 roku, które po części uratowały mi życie i pomogły wrócić do świata żywych, po zapaleniu ostrym wyrostka /otrzewnej/ z powikłaniami. Koszt jednego zastrzyka wynosił 100$ co stanowiło w tamtym czasie jeną pensie  miesięczną u nas w kraju. Zastrzyków było siedem. Pisałem o tym we wcześniejszych odcinkach. Podczas rozmów stwierdził, że wyrosłem na wartościowego człowieka, jestem ukształtowany odpowiednio i dam sobie radę w życiu. Był szczęśliwy z naszego spotkania i wspólnych wspomnień. Opowiedziałem mu ze szczegółami o swoim dzieciństwie, sporo wiedział z wcześniej pisanych listów od babci. Zaczął snuć swoje wspomnienia począwszy od młodych lat. Urodził się jako drugie dziecko w 1908 roku w Chorzelach.
-----------------------------------------------------------------------------------
-----wtręt 18-----1912 r. i dalej.... autobiografia. wspomnienia wujka Cześka.
Lata dzieciństwa mijały mu szybko jak to dzieciństwo, mimo wielu obowiązków w biednej rodzinie, gdzie walka o wykarmienie piątki dzieciaków i dorosłych była walką o przetrwanie. W wieku już kilku lat pomagał w niewielkim gospodarstwie przy sadzeniu, plewieniu potem zbiorach płodów rolnych, które stanowiły podstawy utrzymania do przednówka. Mieli dwie krowy, kilka świnek, dwa konie. Stodoła zawsze wypełniona była zbożem, które systematycznie na własne potrzeby dziadek Andrzej cepami młócił. Płody rolne częściowo były w sporej piwnicy pod domem a większość kopcowana w kopcach ziemnych zabezpieczonych słomą i ziemią za stodołą. W oborze z grubych bali i ocieplonej, krytej strzechą tak jak i stodoła stał dobytek. Część nadwyżek sprzedawali, mleko, warzywa i ziemniaki oraz dziadek dorabiał jako cieśla w wolnych chwilach. Świadczył też usługi jako furman okolicznym mieszczuchom. Wujek od dziecka nauczony był ciężkiej pracy. Podchodził z szacunkiem do swojej i innych pracy. Dorastał w Chorzelach przy ul. 3 Maja  /potem 1 Maja/ wspólnie z bratem Staśkiem i trzema siostrami Janiną, Jadwigą /moją mamą/ i Heleną. Ukończył cztery klasy /taka była wtedy norma wykształcenia podstawowego/ szkoły podstawowej w Chorzelach. Chorzele prawa miejskie uzyskały już w 1542 roku. Po rozbiorach Polski  znalazły się w zaborze Pruskim. Po wojnie Napoleońskiej przeszły we władanie Rosjan. W/g spisu 1792 roku Chorzele liczyły 732 obywateli, 713 chrześcijan i 19 żydów. W połowie XIX wieku żydów miasto liczyło już 630 osób. Żydzi mieli swoją synagogę, no i oczywiście chrześcijanie kościół w tym miejscu co stoi obecnie. Podczas wybuchu drugiej wojny światowej ludność żydowska liczyła już 1300 osób. Tego wujek Czesław nauczył się w szkole i te wiadomości zachował.  Mając 21 lat po przejściu przeszkolenia w Przasnyszu w 1929 roku wstąpił do Policji Państwowej powołanej przez Naczelnika Państwa Polskiego Józefa Piłsudskiego utworzonej na mocy dekretu  z 1919 roku. Dotyczyło to obszaru Królestwa Polskiego.  Na terenach podległych zaborcom tworzone były odrębne formacje policyjne. Podczas wybuchu drugiej wojny światowej internowano policjantów do Rumuni, na Węgry, Litwę i Łotwę w sumie ponad 10 000 policjantów wraz z  rodzinami. Wujek po internowaniu znalazł się w grupie większej formacji ponad 800 funkcjonariuszy w tym kilkudziesięciu wyższych oficerów wywiezionych do Rumuni. O przebiegu służby od 1929 roku do rozpoczęcia drugiej wojny światowej i internowania w 1939 roku w kolejnym odcinku autobiografii.
-----------------------------------------------------------------------------
-----wtręt 19----- 1934 r i dalej. autobiografia wspomnienia wujka Cześka.
Pracując w Policji Państwowej w Przasnyszu oddelegowany czasowo do Myszyńca potem do Chorzel pracował na różnych stanowiskach. Kolejnym etapem była praca w Baranowie skąd oddelegowano go do Zakopanego w awansie za znakomitą pracę wywiadowcy w 1934 roku. Poprawa polsko - niemieckich
stosunków międzynarodowych doprowadziła do podpisania traktatu o nieagresji 26 stycznia 1934 roku, co skutkowało polepszeniem wymiany handlowej między oboma krajami. W ten sposób Polska i Niemcy wstąpiły na drogę normalnych, pokojowych stosunków sąsiedzkich, przekreślając i puszczając w niepamięć dotychczasowe nieporozumienia i wzajemne żale. Kanclerz Hitler i minister Beck pisemnie usunęli wszelkie przeszkody polityczne i handlowe. W związku z tym Cześka oddelegowano do Zakopanego celem wzmocnienia tamtejszej placówki, przez którą w tamtym czasie przechodziło wiele towarów i podróżujących z południa europy turystów i nie tylko w głąb  obszaru Królestwa Polskiego. Tu zapoznał się mając 26 lat z piękną panną, góralką o imieniu Danuśka o  cztery lata młodszą od niego. Wspólne wyjazdy w góry, wzajemne poznawanie swoich charakterów doprowadziły do podjęcia decyzji o ślubie. Tak minęły kolejne trzy lata. Podjęta decyzja o wspólnej przyszłości, złożenie dokumentów w Kościele w Zakopanem i oczekiwanie na ślub. W tym czasie  oczywiście wzmożona współpraca ze strażą graniczną. Zaprzyjaźnienie się z wieloma z nich. Był człowiekiem kontaktowym i towarzyskim co ułatwiało nawiązywanie kontaktów służbowych i prywatnych. Miało to służyć i procentować w przyszłości, która szybkimi krokami  zbliżała się do kryzysu politycznego niebawem. Dzień wyznaczony na ślub, sierpień 1937 roku nie zapowiadał się niczym nadzwyczajnym 
Danuśka rumiana, pełna zapału i szczęśliwa wśród swoich druhen stroiła się na bóstwo. Czesiek z kolegami w pracy omawiali zadania na najbliższe dni, gdy go nie będzie, Zamierzali w udać się w podróż poślubną w pierwszej kolejności odwiedzić rodzinę dalszą i bliższą panny młodej potem pana młodego, taki był wtedy zwyczaj by pochwalić się swoim wybrankiem i wybranką przed najbliższymi.  Wystrojeni w asyście drużb  i zgromadzonych gości zaczęli wychodzić przed pięknie przybrany i przyozdobione dom panny młodej. Góralska orkiestra przygrywała skoczne melodie, część młodych już na rauszu witała wychodzących z domu drużbę i młodych. W pewnym momencie panna młoda  pięknie ubrana w śnieżno białą suknie z welonem zasłabła schodząc z kamiennych schodków wysokiej też kamiennej podmurówki drewnianego z bali domu. Upadła  w ramionach Cześka na ziemię. Wezwany lekarz po zbadaniu stwierdził zgon. Nie wiadomo jaka była przyczyna zasłabnięcia i śmierci Danuśki. Domysłom nie było potem końca, czy to emocje, może ciąża. W każdym bądź razie fakt śmierci tuż przed ślubem i weselem panny młodej odbił się szerokim echem w Zakopanem w tamtym czasie. Kilka dni po zdarzeniu na pogrzeb zjechała się straż graniczna, dużo mundurowych policjantów i żołnierzy stacjonujących w okolicznych koszarach przygranicznych. Masę ludzi cywilnych. Nad grobem Danuśki zgromadzone tłumy w zasmuceniu, żalu i płaczu żegnało dziewczynę, która była życzliwą i pełną energii. Trauma, która wstrząsnęła wujkiem Cześkiem pozostawiła trwały ślad na jego psychice i dalszych losach jego pokręconego życia. W dowód pamięci po zmarłej narzeczonej swojej córce dał na imię Danusia ale to już było w Australii dużo, dużo później. Córka zmarła w 1980 roku w wieku 25 lat tak jego jego narzeczona. Po roku jak już wspominałem pochował syna dwa lata młodszego od córki. Dalsze losy w kolejnych odcinkach.
-------------------------------------------------------
-----wtręt 20----- 1939 r. i dalej. autobiografia wspomnienia wujka Cześka.
Grupa ponad 800 policjantów, pograniczników i żołnierzy w tym około 80 wyższych oficerów różnych formacji znalazła się jako internowana pod nadzorem SS i żandarmerii faszystowskiej na teren Rumuni w BAILE GAVORA  na północ od Bukaresztu. Wujek miał wtedy 31 lat. Po przejściach traumatycznych i zawirowaniach politycznych. Po śmierci i pogrzebie narzeczonej Danuśki opuścił Zakopane i jako wywiadowca w jednostkach Policji Państwowej spędził te dwa lata w wielu jednostkach na terenie ówczesnego KRÓLESTWA POLSKIEGO. W 1940 roku obóz Rumuński został podzielony i wraz z grupą około 500 osób w/wymienionych formacji został przetransportowany na Węgry. We wrześniu 1939 roku Polica Państwowa liczyła ponad 60 000 funkcjonariuszy. Faszyści podczas internowania wymordowali  ponad 3 tysiące funkcjonariuszy i ich rodzin.W tym samym czasie tak zwana grupa "OSTASZOWSKA"  internowana przez bolszewików  na ich tereny w ilości ponad 12 tysięcy połowa została wymordowana w okrutny sposób. Pozbawiona godności, pozrywane z mundurów naramienniki i odznaczenia klęcząc nad wykopanymi przez siebie /pod karabinami bolszewickimi/ rowami strzałami w tył głowy zostali spychani do dołów. Sześć tysięcy w ciągu kilkunastu dni wymordowano na oczach pozostałych uwięzionych trzymanych pod lufami karabinów maszynowych, żołnierzy bolszewickich. Z chwilą rozpoczęcia agresji obie strony w porozumieniu aresztowały masowo funkcjonariuszy wielu formacji i ich rodziny. Wujek w służbach Policji Państwowej dorobił się stopnia starszego przodownika - stopień podoficerski. W czasie służby miał na wyposażeniu broń "nagan" produkcji belgijskiej, następnie już w 1935 roku pistolet "Mauser M" kaliber 6,35 mm. Tą broń nosił w wyposażeniu służbowym do rozpoczęcia drugiej wojny światowej. Oczywiście miał również w swoim arsenale zbrojeniowym w szafie pancernej broń długą karabin "Mannicher wz 95" z bagnetem, pasem, ładownicą i żabką do bagnetu oraz pałkę gumową z pochwą do regulowania ruchu ulicznego. To wszystko praktycznie leżało w szafie pancernej oprócz broni krótkie, którą nosił stale przy sobie. Wujek w pierwszych latach pracy w Policji Państwowej stacjonował w Przasnyszu ale często uczestniczył w wielu akcjach w Chorzelach, Mławie, Szczytnie, Baranowie i wielu mniejszych miejscowościach podległych w tamtym rejonie jak Jednorożec, Paciorki, Rachujka - Raszujka  /pisownia jest różnoraka/, Poścień, Zaręby i wielu innych. Losy tułacze dopiero miały się zacząć ponieważ z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień sytuacja zmieniała się diametralnie. Nadchodzące wieści z różnych części europy i świata były sprzeczne i niekompletne. Już po internowaniu część z nas postanowiła zadecydować o własnym losie. Większość ludzi była młoda i rozlewająca się wojna po europie i innych krajach południowych i północnych z jego jądra Niemiec i Rosji miała zadecydować o ich życiu lub oczekiwaniu biernym na śmierć. Postanowiliśmy wybrać los tułaczy i dołączyć do wojsk na południu Europy - wojsk  tworzonych przez Generała ANDERSA.
-----------------------------------------------------------
-----wtręt 21----- 1940 rok i dalej - autobiografia - wspomnienia wujka Cześka.
Po napaści na Polskę 17 września 1939 roku władze radzieckie przymusowo wywiozły w głąb ZSRR – według różnych szacunków – od 550 tys. do 1,5 mln Polaków, zarówno jeńców wojennych, jak i cywili. Uwięziono ich w obozach, więzieniach i łagrach. Po napaści III Rzeszy na ZSRR w czerwcu 1941 roku nastąpiła zmiana w stosunkach polsko-radzieckich. Dzięki zawartemu układowi Sikorski–Majski władze radzieckie wydały 12 sierpnia dekret o amnestii dla polskich obywateli, zwalniający ich z obozów. Dwa dni później podpisano umowę o formowaniu Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR. Pod dowództwem gen. Władysława Andersa polska armia tworzyła się m.in. w Buzułuku, Samarze i Orenburgu. Wiosną 1942 roku jednostki przeniesiono w okolice Taszkentu, a następnie, za zgodą władz ZSRR, ewakuowano do Pahlavi w Iranie. Armia Andersa dotarła do Włoch, gdzie jako 2 Korpus Polski walczyła m.in. pod Monte Cassino. W sumie, jak wylicza Krzysztof Hoffmann, z gen. Andersem ZSRR opuściło ponad 140 tysięcy osób. Blisko połowę stanowili cywile. Wujek dołączył do armii Andersa w czasie tułaczki po południu Europy ze swoimi towarzyszami niedoli tuż przed wkroczeniem utworzonej już armii do Włoch. W czasie weryfikacji w/g kwalifikacji przydzielony został do 2 Korpusu. Wśród tłumów spotkał wielu wcześniej internowanych przez bolszewików swoich znajomych. Z opowiadań dowiedział się o zbrodniach na naszych żołnierzach, pogranicznikach, policjantach i cywilach zwłaszcza elit politycznych Polski. W korpusie 2 znalazł się też jego znajomy z Chorzel wcześniej zatrzymany pod Szczytnem podczas łapanki Franciszek Piendyk brat mojego ojca Antoniego Piendyka. W czasie zawieruchy bitewnej pod wzgórzami Monte Cassino stracili kontakt, prawdopodobnie wujek Franciszek poległ wśród tysięcy zabitych podczas zdobywania bunkrów wzgórza.  Dywizję Strzelców Karpackich, zespoliła się z pozostałymi jednostkami podległymi gen. Andersowi. Pozostaje wreszcie zaszczytny udział 2. Korpusu gen. Andersa w kampanii włoskiej, od walk nad rzeką Sangro poprzez legendarną już bitwę o Monte Cassino, aż po operację bolońską. Po zakończeniu drugiej wojny światowej 2. Korpus gen. pozostawał Andersa ostoją dążeń niepodległościowych, co wyraziło się m.in. poprzez misję i ofiarę rotmistrza Witolda Pileckiego, a także poprzez najmniejszą w Polskich Siłach Zbrojnych skalę powrotów do zniewolonego kraju (dotyczyło to zwłaszcza żołnierzy, którzy przeszli przez Rosję). Była to armia niezwykła, do której zaciągali się ci, którzy jeszcze kilka tygodni wcześniej byli więźniami łagrów sowieckich. Ciężkie walki, jakie Polacy stoczyli o włoskie miasteczko Piedimonte San Germano, silnie bronione przez niemieckie oddziały. Zdobycie tej miejscowości (25 maja 1944 roku) otworzyło aliantom drogę na Rzym. W walkach zginęło lub zostało rannych 208 polskich żołnierzy. Zakończenie działań wojennych, kapitulacja Niemiec. Walki niestety nie zakończyły się jeszcze w wielu rejonach Europy, cały czas trwały mimo kapitulacji. Wiadomości dochodziły z różnych rejonów i wujek postanowił wyjechać do Anglii gdzie oczekiwał na definitywne zakończenie działań wojennych, śledząc poczynania rozbitych resztek wojsk niemieckich nic chcących złożyć broni. Stolica III Rzeszy skapitulowała 2 maja. Pomimo upadku Berlina, nie wszystkie oddziały niemieckie złożyły broń. Toczyły one jeszcze walki m.in. w północnej części Włoch oraz w szerokim pasie od wysokości Drezna i Pragi po Innsbruck i Zagrzeb. Niemcy okupowali również jeszcze Norwegię. 5 maja 1945 r. rozpoczęły się rozmowy kapitulacyjne. Alianci zażądali poddania wojsk niemieckich na wszystkich frontach. Po dwóch dniach, 7 maja 1945 r., we francuskim Reims podpisano akt bezwarunkowej kapitulacji Niemiec. Stronę aliancką reprezentowali generałowie Walter Bedell, Iwan Susłoparow i François Sevez. W imieniu Rzeszy Niemieckiej akt kapitulacji podpisał gen. Alfred Jodl. Na jego mocy siły niemieckie zostały zobowiązane do zaprzestania działań wojennych do 8 maja 1945 r. do godz. 23:01. Stolica III Rzeszy skapitulowała 2 maja. Pomimo upadku Berlina, nie wszystkie oddziały niemieckie złożyły broń. Toczyły one jeszcze walki m.in. w północnej części Włoch oraz w szerokim pasie od wysokości Drezna i Pragi po Innsbruck i Zagrzeb. Niemcy okupowali również jeszcze Norwegię. 5 maja 1945 r. rozpoczęły się rozmowy kapitulacyjne. Alianci zażądali poddania wojsk niemieckich na wszystkich frontach. Po dwóch dniach, 7 maja 1945 r., we francuskim Reims podpisano akt bezwarunkowej kapitulacji Niemiec. Stronę aliancką reprezentowali generałowie Walter Bedell, Iwan Susłoparow i François Sevez. W imieniu Rzeszy Niemieckiej akt kapitulacji podpisał gen. Alfred Jodl. Na jego mocy siły niemieckie zostały zobowiązane do zaprzestania działań wojennych do 8 maja 1945 r. do godz. 23:01.. We wrześniu 1946 roku dopiero wujek nie chcąc wracać do Polski w obawie o sowieckie represje wobec byłych funkcjonariuszy Policji Polskiej uzyskał status uchodźcy i wraz z setkami innych uczestników walk został przewieziony okrętami do Kanady a następnie po wielu perturbacjach politycznych i społecznych w rozładowaniu napięć skierowany do Australii.
--------------------------------------------
-----wtręt 21-----1946 rok i dalej - autobiografia - wspomnienia wujka Cześka.
W/g Andrzeja Kulińskiego - STUDIA HISTORICA GEDANENSIA - dane w/g  wymienionego autora przedstawiają sytuację geopolityczną tamtych trudnych lat.

"Po zakończeniu działań wojennych w latach 1945–1949 na Wyspach Brytyjskich przebywało około 250 tys. Polaków, między innymi: żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie i ich rodzin, uchodźców, dipisów, którzy stanęli przed wyborem pomiędzy możliwością osiedlenia się w Wielkiej Brytanii, emigracją do innych państw wolnych od wpływów komunistycznych lub powrotem do Polski. Panujące wśród nich nastroje i motywacje podejmowanych decyzji można prześledzić, przykładowo, dzięki relacjom prasowym, które niezmiennie pozostają ważnym źródłem do badania opinii i problemów społecznych. Ramy czasowe niniejszego opracowania wyznaczają koniec II wojny światowej i oficjalne zakończenie działalności Polskiego Korpusu Przysposobienia i Rozmieszczenia (PKPR) w Wielkiej Brytanii, do którego zadań należało umożliwienie asymilacji Polaków na Wyspach Brytyjskich, repatriacji i reemigracji do Polski lub osiedlenia się w innych państwach. To właśnie na lata 1945–1948/49 przypadło największe nasilenie ruchów repatriacyjnych polskich obywateli, a także ich dalszej emigracji do krajów pozaeuropejskich. Rok 1945 stanowił początek wielkich przemian gospodarczych i politycznych na całym świecie. Społeczeństwo brytyjskie w pełni zaczęło odczuwać ekonomiczne konsekwencje wojny dopiero po jej zakończeniu. Na arenie międzynarodowej Wielka Brytania nie miała już tak znaczącego głosu jak przed II wojną światową. Nastąpił zmierzch imperium, co dla wielu Brytyjczyków było trudne do zaakceptowania. Uwidoczniło się to chociażby w procesie przekształcania się „Empire Day” w „Commonwealth Day”, zapoczątkowanym po II wojnie światowej, a sfinalizowanym w 1958 roku, kiedy to ostatecznie Brytyjczycy zaakceptowali umniejszoną pozycję Wielkiej Brytanii na arenie międzynarodowej i zmienili nazwę. Zatrudnienie kobiet w przemyśle wojennym w czasie II wojny światowej i ich niezależność finansowa wspomogły proces emancypacji. Przemiany mentalne w społeczeństwie brytyjskim znalazły odzwierciedlenie w narastającej liczbie
rozwodów, która osiągnęła swój szczyt (60 tys.) w 1947 roku. Przekształcenie gospodarki wojennej na pokojową pociągnęło za sobą dodatkowe zwolnienia w przemyśle. Bezrobocie wzrosło, a samych imigrantów przybyło, co było wykorzystywane przez środowiska antypolskie, takie jak Scottish National Party czy związki zawodowe, które kładły duży nacisk na kwestię zapewnienia pierwszeństwa pracy obywatelom brytyjskim względem osiedlających się imigrantów.
Do końca tegoż roku w armii brytyjskiej zdemobilizowano około 3,5 mln żołnierzy, którzy zaczęli poszukiwania na rynku pracy. Wielka Brytania już w czasie wojny była miejscem docelowym uchodźców zarówno z państw alianckich, jak i z samej III Rzeszy. Na Wyspach byli również
internowani obywatele niemieccy oraz jeńcy wojenni. Społeczeństwo brytyjskie, mimo zwycięstwa nad Hitlerem, nie czuło się wystarczająco docenione przez społeczność międzynarodową. Wyspy borykały się z problemem wyżywienia. Między lipcem 1946 roku a czerwcem 1948 roku racjonowany był nawet chleb. Niezadowolenie w społeczeństwie rosło. Rozczarowanie sytuacją gospodarczą i polityczną w Wielkiej Brytanii zaczęło prowadzić do eskalacji procesu emigracyjnego.

Poważne zmiany na arenie międzynarodowej prowadziły do nasilenia ruchów emigracyjnych, migracyjnych i repatriacyjnych.  W 1945 roku na terenie Wielkiej Brytanii przebywało około 95 tys. Polaków, w tym 21 tys. cywilów 11 . W 1946 roku do tej grupy dołączyło 100 tys. żołnierzy
II Korpusu Polskiego pod dowództwem Generała Władysława Andersa, prze‑ transportowanych z Włoch. Na skomplikowaną sytuację Polaków na Wyspach Brytyjskich wpływało wiele czynników. Najważniejsze z nich to: wypowiedzenie uznania Rządu Rzeczpospolitej Polskiej przez państwa zachodnie, utrudnianie przez TRJN powrotu do ojczyzny żołnierzy PSZ na Zachodzie, problemy z bezrobociem w Wielkiej Brytanii, w związku ze zmianami zachodzącymi
w gospodarce. Utworzenie w 1946 roku 15 Polskiego Korpusu Przysposobienia i Rozmieszczenia pozwoliło na częściowe rozładowanie napięć zarówno wśród Polaków, jak i Brytyjczyków, jednak nie rozwiązało całkowicie problemu. Zmiany w polityce i nastawieniu społecznym wobec obywateli polskich były coraz bardziej zauważalne w życiu codziennym. W prasie coraz częściej pojawiały się artykuły, które ukazywały, przykładowo, niezadowolenie mieszkańców Szkocji z pobytu Polaków w ich kraju. Przykładem może być miasteczko Leven, którego samorząd wystąpił do władz wojskowych o przeniesienie polskich żołnierzy w inny rejon czy wydarzenia miejscowości Irvine w nocy z 13 na 14 września 1946 roku, gdzie niemalże doszło do użycia broni palnej przez walczących Polaków i Anglików.
 
Nastroje niezadowolenia, z powodu przedłużającego się pobytu żołnierzy polskich w Szkocji, najdobitniej sformułował Earl of Rosebery, przemawiając w Izbie Lordów: „Gościliśmy ich przez sześć lat i byliśmy bardzo zadowoleni, goszcząc ich tu w czasie wojny, ale teraz, kiedy chcemy nasze domy
i nasze szkoły dla nas na powrót, nadszedł czas, by odeszli” 19 . Przemiany, jakie zaszły w życiu politycznym i społecznym, zaczęły pchać Polaków w kierunku dalszej emigracji, tym razem już międzykontynentalnej. Należy przy tym pamiętać, że negatywne oceny polskich żołnierzy nie zdominowały brytyjskich tytułów prasowych, tak samo jak nieprzychylne nastawienie do samych
Polaków nie ogarnęło całego społeczeństwa. Pejoratywne postrzeganie obywateli polskich miało jednak miejsce częściej w okresie działań wojennych niż w latach powojennych. Na terenie Wielkiej Brytanii po zakończeniu II wojny światowej i przybyciu II Korpusu przebywało około 250 tys. Polaków. Po 1945 roku w ciągu kilku najbliższych lat większość spośród nich opuściła tereny Zjednoczonego Królestwa. Od początku funkcjonowania PKPR do 5 lutego 1949 roku z Wielkiej Brytanii emigrowało się do krajów innych niż Polska (łącznie: 73 państw) 31 773 Polaków (w tym 7842 do państw
innych niż Polska). W okresie tym powróciło do Polski 119 066 osób (111 245 bezpośrednio z PSZ, 7821 z PKPR). Na podstawie artykułów prasowych, które są odzwierciedleniem problematyki procesu emigracyjnego, można przeanalizować i odtworzyć reakcje prasy na takie zagadnienia, jak: motywy i kierunki emigracji, warunki ekonomiczne panujące w krajach docelowych, problemy związane z transportem, wymogi, jakie musieli spełniać emigranci, czy zawody preferowane przez rządy państw
docelowych emigracji. Trzeba jednak pamiętać, że informacje zawarte w prasie jako takie nie powinny stanowić podstawowej wiedzy faktograficznej dotyczącej zagadnienia emigracji, a jedynie służyć jako pomoc i dopełnienie do oficjalnych źródeł statystycznych i opracowań naukowych. Liczby dotyczące procesu emigracyjnego z Wielkiej Brytanii, zawarte w artykułach prasowych, w pewien sposób pozwalają uzyskać obraz kierunków emigracji, nie są jednak liczbami bezwzględnymi, które obejmują całość populacji emigrantów udających się do wymienionych państw.

Nie można wymienić wszystkich prac podejmujących problematykę zagadnienia polskiej emigracji powojennej w Wielkiej Brytanii. Nie bez znaczenia pozostawały również relacje z rodziną czy przyjaciółmi zamieszkującymi za granicą. Kraje docelowe emigracji polskiej to przede wszystkim: Stany Zjednoczone, Kanada, Australia z Nową Zelandią, Brazylia i Argentyna, a także Afryka Południowa. W większości z nich Polonia była już dobrze zakorzeniona, często posiadała własne struktury organizacyjne, a zatem w łatwiejszy sposób można było rozpocząć tam nowe życie. Jednak to nie Stany Zjednoczone, które do dzisiaj są największym skupiskiem Polonii na świecie, były najczęściej wymienianym w prasie państwem docelowym polskiej emigracji, a Kanada i Australia. Wynikało to z polityki imigracyjnej prowadzonej przez Stany Zjednoczone, polegającej na ograniczeniu liczby imigrantów przybywających do USA. Zmiana nastąpiła w 1948 roku, wraz z przyjęciem Displaced Persons Act i otwarciem granic dla 200 tys. imigrantów z Europy.
W latach 1945–1955 Kanada przyjęła łącznie 80 592 Polaków. Nie dziwi to chociażby ze względu na fakt, że pierwsza zaoferowała miejsca dla imigrantów z Polski. Kanada jednak, tak jak każde państwo biorące udział w wojnie, miała problem z ponownym zatrudnieniem własnych zdemobilizowanych żołnierzy. Długo by jeszcze ściągać artykuły o Światowej emigracji tamtych lat. Przybliżyłem tylko problem setek tysięcy polaków nie mogących z takich lub innych względów powrócić do Polski.  
W/g Andrzeja Kulińskiego - STUDIA HISTORICA GEDANENSIA."
---------------------------------
-----wtręt 22-----1946 rok i dalej - autobiografia - wspomnienia wujka Cześka.
Po zaokrętowaniu w 1947 roku na okręty Królewskiej Floty Brytyjskiej z Kanady popłynął do dalekiej Australii. Po dwu miesiącach trudów podróży dotarli do portu morskiego w Sydney. Tu rozlokowanie i asymulacja ze środowiskiem, następnie zgodnie ze zdobytymi kwalifikacjami przydziały do pracy. Wujek bez kwalifikacji zawodowych jako były policjant z uwagi na potężną posturę 190 cm. wzrostu i 110 kg. wagi dostał propozycję pracy jako drwal w buszu Australii południowej. Przepracował pięć długich lat w tropikalnych warunkach Australijskiego buszu. Nie chciał wspominać tamtego okresu z uwagi na straszne upokorzenia i śmierć wielu ze swoich towarzyszy tułaczej niedoli. W tym czasie zgromadził spore środki na koncie za swoją katorżniczą pracę. Postanowił wyjechać w końcu 1952 roku na wyspę Tasmania do Hobart. Tu dorywczo pracował w wielu zawodach wymagających dużej siły fizycznej w budownictwie, kopaniu rowów pod kanalizację i wielu podobnych pracach. W 1956 roku zapoznał się z polką też z emigracyjną przeszłością o 20 lat młodszą od niego Lusią. On 48 letni stary kawaler, postanowili się pobrać. Kupili za wspólnie zgromadzone pieniądze w 1957 roku domek jednorodzinny w jednej z dzielnic Hobartu. Niebawem w tym roku urodziła im się córka, której na imię dali Danuta. Rok później w 1958 r. urodził się syn, któremu na imię dali Roman. Oboje pracowali powodziło im się dosyć dobrze. Dzieci rosły, kończyły szkołę podstawową, liceum i w kolejności oboje studia. Danusia Medycynę ukończyła w 1981 roku. Roman aplikacje prawnicze zdobywał na uczelni- Uniwersytet Tasmański w Hobart. Tuż po ukończeniu studiów Danusia zaczęła narzekać na narastające bóle głowy. Po wnikliwych badaniach w klinice - City - The Hobart Clinic stwierdzono rozległego guza mózgu. Mimo usilnych starań lekarzy nie zdołano jej uratować, zmarła mając zaledwie 25 lat.. Po kilku miesiącach ten sam scenariusz powtórzył się z ich synem Romanem, jeszcze przed ukończeniem aplikacji w wieku 24 lat zmarł na tego samego zdiagnozowanego raka /glejaka mózgu/. Marazm  do życia obojga zaczął ich od siebie oddalać. Oboje byli już na emeryturach. Wolny czas zaczęli poświęcać na podróże do Europy, Kanady. Do Polski przyjechali w 1983 r. pierwszy raz tuż po śmierci dzieci. Potem ponownie już na kilka tygodni w swoje rodzinne strony jej i jego. Wujek pojechał do Zakopanego odwiedzić grób swojej narzeczonej Danuśki, spotkał się z jej dalszą rodziną i żyjącymi jeszcze wspólnymi znajomymi. Oczywiście odwiedził swoje rodzinne strony, stąd te wspominanie moje z jego opowieści. Praktycznie tuż po ostatnich jego a właściwie obojga odwiedzinach w Polsce kontakt zaczął się urywać, dostałem 2 listy, na które odpisałem. Praca w Spółdzielni ogrodniczej, wyjazdy sporadyczne na akcje w teren lub za granice Polski też czasowo mnie absorbowały, nie miałem czasu na zastanawianie się co się dzieje u wujka w Australii.  Ciocia poinformowała swoją rodzinę a oni naszą, że w 1990 roku wujek mając 82 lata trafił do szpitala z chorobą "Alzheimera". Stwierdzono straszne spustoszenie w mózgu i demencje. Przeniesiono go do hospicjum   Tasmania Ośrodek Duszpasterstwa Polskiego w Hobart. Podczas kolejnych wizyt cioci w hospicjum stan wujka z dnia na dzień się pogarszał, nie rozpoznawał osób go odwiedzających. W czasie jednej z ostatnich wizyt pielęgniarka opiekująca się nim powiedziała, że chory rozmawia z kimś bardzo żywo i świadomie. Przytoczyła treść rozmowy jakoby kobieta przemawiała słowami wujka. " W świetle zachodzącego słońca dotknęła jego umęczonej twarzy, płyną nieme łzy rozpaczy w świetle zachodzącego życia Czekałam gdzie byłeś? w samotności trwałam pół wieku zatopione we łzach oczy. Ujęła jego dłonie w swoje. Trudne lata tęsknoty pogubione ścieżki młodości. Spotkanie na końcu drogi tęskniłam gdzie byłeś?. Po tych słowach już więcej nic nie powiedział. Domyśliłem się po treści tych słów, że przyszła po niego jego narzeczona Danuśka by przeprowadzić go na drugą stronę, gdzie będą mogli wreszcie być razem. To by był koniec moich o wujku wspomnień, mimo zakończenia niewiadoma nadal pozostaje, co w umyśle ludzkim tkwi tego nikt nie wie i nie potrafi zbadać i jest wielką niewiadomą, czy rzeczywiście w ostatnich chwilach wujek rozmawiał z Danuśką?.
--------------------------------------- ----

 






 
 

 

1 komentarz:

  1. Pasjonujące wspomnienia, ale uważam, że powinneś podzielić na części, bo trudno się skupić na tak długim tekście przed ekranem komputera.
    Jutro się chyba widzimy.

    OdpowiedzUsuń